Polska jako nowa Islandia

Przypomniała mi się wizyta nad Bałtykiem, zimą, 18 lat temu. Robiłem wywiad z grupą Kobiety, atmosfera była luźna, żartowaliśmy z tego, jak łatwo Szczecin obwołano polskim Seattle, było świeżo po Ágætis byrjun Sigur Rós, o którym wszyscy mówią, i Krzysiek Topolski, wówczas perkusista Kobiet, zwrócił mi uwagę: Oglądałem zdjęcia Reykjavíku w najnowszym „The Wire” i wyglądały jak Suwałki! Dziś to już nawet nie brzmi tak absurdalnie. Polacy są na Islandii bodaj najliczniejszą mniejszością narodową, mówienie o tej wyspie jako o muzycznej potędze stało się niemal banałem i wprawdzie nie doczekaliśmy się mocnej nowej sceny z Suwałk (a przynajmniej jeszcze nie), to już scena trójmiejska – w którą wpisał się świetnie sam Topolski, ostatnio autor ciekawego field-recordingowego projektu Ucho w wodzie – na różne sposoby może z tą islandzką rywalizować. Zaspoilowałem już ten temat w piątkowym wpisie, ale cóż – to nie jedna, ale dwie ważne płyty potwierdzające zjawisko.

Co do Stefana Wesołowskiego z Piotrem Kalińskim (lepiej znanym jako Hatti Vatti), czyli duetu Nanook of the North, zanosiło się na to potwierdzenie długo. Wiadomo było, że inspiracje są w jakimś stopniu północne (niemy film Nanook of the North z lat 20.), skład trójmiejski, zawartość melancholii w lokalnej normie. Nagrania odbywały się na Islandii. Ostatecznie wyszło nawet ciekawiej niż się na początku wydawało, bo album zalicza od razu kilka baz – odnoszących się niebezpośrednio, ale jakoś tam odpowiadających zjawiskom, które przychodziły do nas ostatnio z Islandii. Mamy więc pełną zadumy muzykę fortepianową, mamy intensywne, dronowe fragmenty kojarzące się z ilustracyjną muzyką Jóhannssona czy Bena Frosta (choćby tą z rozgrywającego się na dalekiej Północy serialu Fortitude), mamy pojawiający się tu i ówdzie beat, przypominający, że poza tą postrockową czy „neoklasyczną” Islandią była jeszcze klubowa. Ale jest to zarazem logiczny krok dla obu wykonawców.

Ciekawe, że zaczyna się dokładnie w miejscu, gdzie kończyła się poprzednia płyta Wesołowskiego Rite of the End. W Siulleq jeszcze wybrzmiewa klimat postapo, a już w Tulleq pojawiają się analogowe syntezatory w charakterystycznym dla Kalińskiego, eleganckim i minimalistycznym wydaniu. Tim Hecker spotyka Stranger Things. Raz Wesołowski, ze swoją przeszłością nieco bardziej filharmoniczną, a raz Hatti Vatti z myśleniem bliższym klubowej publiczności, ale też bardzo niespokojnym gatunkowo temperamentem. Aż do kulminacji w dwóch częściach (?) utworu Arfineq nastrój pozostanie podobny, pomysły brzmieniowe będą się jednak zmieniać. A kontrapunktująca klimat tego intensywnego momentu partia fortepianu w Arfineq-Pingajuat, kojarząca się raczej z jakimś ECM-owskim motywem, przenosi nas już jakby bliżej, bo ECM to już konwencja oswojona przez Polaków. Czas na Deutsche Grammophon i ich poważkowo-klubową stajnię.

Wszystko napędzane jest w równym stopniu energią Reykjaviku, dokąd muzycy Nanooka zawędrowali, jak i Sopotu, bo to tamtejszy festiwal filmowy zaprosił ich do wykonania muzyki do klasycznego obrazu, który dał duetowi nazwę. I szczęśliwie mogłoby być zarówno niezłą muzyką ilustracyjną, jak i mocnym zestawem dobrze zbudowanych utworów o charakterze całkowicie autonomicznym.

Tomasz Mreńca stale pracuje wprawdzie we Wrocławiu, ale nową płytę nagrywał nad Bałtykiem, zresztą Wrocław to od niedawna miasto partnerskie Reykjavíku (wiedzieliście o tym?). Są i inne związki z opisywanym wyżej duetem. Choćby to, że Mreńca jest z wykształcenia skrzypkiem, jak Wesołowski, i że opublikował nową płytę w Nowych Nagraniach, niczym Hatti Vatti poprzednie wydawnictwa. Pokazał się od świetnej strony wydanym półtora roku temu albumem Land, który też miał charakter muzyki mocno ilustracyjnej, choć wychodzącej z ambientu. Wróżyłem mu wtedy sporo nowych zajęć, co chyba się sprawdziło.

Album Peak patrzy na Północ – a jak widać uparłem się już na ten geograficzny klucz – bardziej z lotu ptaka niż dwaj starsi koledzy. Z jednej strony jego Peak jest płytą nieco chłodniejszą, z drugiej – bardziej romantyczną w geście. Znajdziemy tu kilka utworów kojarzących się z soundcape’ami, jakie w latach 80. budował Brian Eno (Pleasure – tu nawet dalekie echo tego, co Eno z Lanois robili na Joshua Tree, choć konwencja całości zupełnie inna), wracają skontrastowane z tymi niewyraźnymi plamami przenikliwe syntezatorowe arpeggia. Syntetyczne barwy brzmią czasem jak dźwięki sygnałów statków czy mew (Viral), a smyczki tworzą piękne statyczne struktury, jak w White Garden czy szczególnie atrakcyjnym – to odpowiednik tej kulminacji, którą Nanook of the North zalicza przy Arfineq – utworze Empty Hotel. Czyżby i tu punktem odniesienia były sceny filmowe, ze skądinąd dużo lepiej pamiętanego Lśnienia?

Bardzo podoba mi się brzmienie tego albumu, subtelnie zamazujące granicę między przetwarzaniem akustycznych barw a obróbką syntetycznych. Podtrzymuję też wszystko, co pisałem poprzednio o Mreńcy. Podobnie jak Wesołowski i Kaliński potrafi ściągnąć uwagę muzyką instrumentalną z tej krzyżówkowej kategorii i ją utrzymać. Można ich pakietować i chwalić się tym nurtem na Zachodzie. Bo jedna i druga z tych płyt daje na wyjściu pełną melancholii paletę szarości. Jako niepełni Skandynawowie – a Północ jako punkt odniesienia dla dziennikarzy i socjologów regularnie wraca – jesteśmy już prawie tak samo melancholijni, a jeszcze nie tak zadowoleni z życia. Po uśrednieniu zjawisk muzycznych tego roku ten smutek niedopasowania w obu przypadkach daje tytuły, które powinny w podsumowaniach wyskoczyć gdzieś wysoko.

A że od razu Islandia? Chciałbym zauważyć, że jesteśmy ostatnio bliscy uzyskania statusu wyspy bez ruszania się z miejsca.

NANOOK OF THE NORTH Nanook of the North, Denovali 2018, 8-9/10
TOMASZ MREŃCA Peak, Nowe Nagrania 2018, 8/10