Tydzień mocnych płyt. Kto na początek?

To będzie wyjątkowy tydzień na Polifonii. Same pozytywne rekomendacje. Ale to po pierwsze taki moment w roku, gdy znakomitych płyt ukazuje się bardzo dużo. Po drugie, zauważyłem, że pozytywna recenzja to mniejszy wysiłek czasowy – nie oznacza śledzenia tak długiej dyskusji, jak ta, która rozgorzała – oczywiście przede wszystkim na Facebooku – wokół dość krytycznego piątkowego głosu o płycie Marillion. Szczególnie ujął mnie jeden z internautów, który napisał tak (cytuję, bo warto, jest w tym jakaś prawda):

Zasada jest prosta… jak ci się nie podoba, to nie słuchaj. Nie ma obowiązku. Ale nie musisz zniechęcać ludzi, którym to się podoba. Płyta i tak jest już sprzedana, więc żadna negatywna recenzja niczego nie zmieni. Zresztą… Lamb Lies Down On Broadway czy Wish You Were Here też miały wiele recenzji w tym stylu… że owszem, że tak, ale lepiej już było… i o recenzentach dawno już nie ma śladu, a płyty są dziś kultowe. Amen.

W sumie wystarczyłoby samo „amen”, żeby zasygnalizować religijny stosunek do tematu. I „jak ci się nie podoba, to nie słuchaj” jako próba odstraszenia od mieszania się w sprawy pewnej wspólnoty. Wystarczyłoby „po recenzentach ślad nie zostanie” – pewnie, że nie zostanie, w końcu są od tego, żeby ślad został po płytach. Wystarczyłoby „i tak się sprzeda” – pewnie, nikt nie słucha recenzentów. Ale to wszystko triki dobrze znane. Sam skupiłbym się na zdaniu intrygującym, bo najwyraźniej dość osobistym: Ale nie musisz zniechęcać ludzi, którym to się podoba. Jest wyjątkowo ciekawe, bo sugeruje, że tym, którym album się spodobał, mogę zepsuć obcowanie z tą płytą, bo nagle wprowadziłem do dyskusji jakąś inną hierarchię wartości. Albo może w ogóle, o zgrozo, jakąś wprowadziłem.

Przez cały tydzień nie będę zniechęcał ludzi, którym się podobają płyty, ale nie dlatego, żeby się przypodobać autorowi powyższego komentarza. Przeciwnie – żeby mu otworzyć horyzonty na albumy, które wyszły w ostatnich dniach – czyli w jednym z najlepszych i najgorętszych premierowych momentów roku – i jakością propozycji przewyższają owo wydawnictwo Marillion. Bo hierarchię tworzy wybór i porównanie z innymi. Pierwsza taka płyta pochodzi z serii niezmordowanej oficyny For Tune (serii skądinąd zupełnie nowej, bo granatowej), za którą trudno wprawdzie nadążyć, ale red. H. zwrócił mi na nią uwagę w ostatniej solowo prowadzonej audycji. To solowy album, który nagrał bliżej mi dotąd nieznany Tomasz Mreńca.

Dziewięć instrumentalnych utworów, w większości 3-4-minutowych, nagranych przez skrzypka zainteresowanego tu jednak przede wszystkim prostymi, powoli budowanymi i pełnymi skupienia motywami syntezatorowymi. To kompozycje o bardzo klarownej strukturze, proste, ale przynajmniej częściowo wychodzące od improwizacji, więc tym bardziej zaskakuje w nich pewność i dojrzałość. Czasem idzie w kierunku bardziej gęstych smyczkowych aranżacji (Mirror), tu i ówdzie tworzy muzykę, którą dałoby się jeszcze sklasyfikować jako ambient (Grey, w sumie też No. 12). Tomasz Mreńca pracował wcześniej m.in. z Tomaszem Bednarczykiem i Bartoszem Dziadoszem, więc ciekawie dobierał sobie muzyczne towarzystwo, jednocześnie różniąc się zasadniczo od obu tych muzyków. Na Land jego muzyka wciąga od pierwszej sekundy. Gdybym był filmowcem, po przesłuchaniu utworu Hunter ustawiłbym się u Mreńcy w kolejce po soundtrack. Bo jest w jego najlepszych utworach coś ekscytująco narracyjnego i zarazem adekwatnego do powracającej mody na elektroniczny minimalizm w muzyce filmowej. Powiem więcej: jeśli w ciągu paru lat autor tej płyty nie będzie nagrywał wartościowej muzyki ilustracyjnej, to znaczy, że za bardzo będzie go zajmować niezależna od obrazka twórczość własna i na pisanie dla innych nie starcza czasu.

TOMASZ MREŃCA Land, For Tune 2016, 8/10

Tu można posłuchać innego fragmentu.