Jak oszukał mnie rock progresywny

Weekend bez muzyki raczej nikomu nie grozi. Zamyka się tegoroczna Warszawska Jesień – parę mocnych akcentów na zakończenie dyrektorskiej kadencji Tadeusza Wieleckiego, więcej pisała o tym Dorota Szwarcman. NInA z kolei otwiera wystawę poświęconą polskiej sztuce field recordingu Polish Soundscapes, której poziom gwarantują osoby kuratorów: Marcina Barskiego i Marcina Dymitera. W Warszawie zaczynają się właśnie Szalone Dni Muzyki, za chwilę inne imprezy. A skoro piątek, to i nowe płyty już są. Dużo nowych płyt. Nie mogłem się powstrzymać przed parokrotnym przesłuchaniem jednej z nich. Też zaczyna się od field recordingu, ale uwaga, można się dać oszukać!

Jeśli myślicie, że ten field recording to cokolwiek wnoszącego, muszę Was rozczarować. Nic się nie zmieniło w tej branży od Grantchester Meadows. Słowem: parę sekund dźwięków ptaszków i odgłosów z łąki w rozbiegówce utworu. I jest to niestety sygnał tego, czym będzie cała nowa płyta grupy Marillion. I czym jest dziś zjawisko zwane w latach 70. rockiem progresywnym. Drugi w historii grupy album z brzydkim słowem w tytule (Fuck Everyone and Run – muzycy tłumaczą to trochę zbyt pokrętnie jak na mój gust: Whilst the album title itself is certainly provocative, it’s not meant to be offensive) po Fugazi – znów sprytnie ukrytym w akronimie – nie jest w żadnym razie płytą przełomową.

Tutaj dwie ważne uwagi dla ewentualnych nowych czytelników, którym może przyjść do głowy podważać moje kompetencje:
1. Nie, nie poznałem grupy Marillion wczoraj, śledzę jej twórczość od 30 lat, moja wypowiedź na temat rocka progresywnego nie będzie też miała charakteru wjazdu na obce mi terytorium, można nawet powiedzieć, że byłem w znacznym stopniu z tą muzyką związany, szczególnie w latach 90.
2. Tak, jestem i od początku byłem przeciwnikiem zmiany frontmana Marillion, która – choć z dzisiejszej perspektywy należy do starożytności – ciągle odciska mocne piętno na tym, co zespół gra i jak gra.

Podzielony na kilka cykli kompozycji (wiem, istnieje pojęcie suity rockowej, ale tu mamy w większości elementy dość jednak niezależne) FEAR przynosi mi odpowiedź na pytanie, które zadawałem sobie praktycznie od czasów Brave – co nie działa, skoro powinno. W końcu Fish – o czym przekonały jego dalsze działania solowe po odejściu z grupy – nie był jakimś muzycznym wizjonerem. A Steve Hogarth zasadniczo nie śpiewał gorzej. Problem polega na tym, że pod wodzą Hogartha Marillion emocjonalnie wszedł w erę garnituru. Z nieokrzesanego romantyzmu czasów Fisha (jak pewnie pamiętacie, garnitury były figurą jego tekstów) wszedł w epokę dojrzałości i profesjonalizacji. Stał się zarazem bardziej płaski, wypolerowany i jednorodny, prezentując muzykę czasem i obfitą brzmieniowo, ale przewidywalną konstrukcyjnie, a przede wszystkim pozbawioną odwagi wystawiania się na błąd czy na śmieszność (emocjonalny ładunek pierwszej płyty Marillion bywał traktowany jako kuriozalny, ale był przynajmniej wyrazisty – podobnie było z innymi płytami z okresu z Fishem). Czyli – uogólniając – woli eksperymentowania.

Nowy album Marillion, omawiany już tu i ówdzie hasłami „najlepszy od XX lat”, trzyma się moim zdaniem na dwóch filarach. Z jednej strony – kompozycji Living in FEAR, zgrabnie kondensującej emocje w sześciu minutach, kumulującej je we współcześnie brzmiących rockowych refrenach, które jednak – jeśli pominąć charakterystyczny styl solówek Steve’a Rothery’ego – właściwie równie dobrze mógłby nagrać Coldplay. Z drugiej – na dwóch końcowych akcentach cyklu The Leavers, które przynoszą najwięcej klasycznego brzmienia Marillion, z dość dynamicznymi wejściami sekcji oraz charakterystycznym wyciskaniem siódmych potów ze stratocastera. To ostatnie zamieni się w zarzynanie w mocniej wypełnionym egzaltacją (gniew na tle polityczno-ekonomicznym) The New Kings, które zwieńczy nam zresztą kolejny field recording – dźwięk przelatującego z kanału na kanał samolotu. Czyli również element przetrenowany choćby na płytach Pink Floyd.

Czepiam się takich detali jak efekty dźwiękowe, by zwrócić uwagę na coś, co nowa płyta Marillion ilustruje idealnie – na kłamstwo, w jakie obrócił się rock progresywny. W początkach lat 70. jeszcze realnie szukający nowych środków wyrazów, nowych form. Z cytatami z muzyki poważnej, zmianami metrum, szukaniem nowej wirtuozerii i wprowadzaniem do rockowego świata kolejnych instrumentów. W latach 80. młodsi wykonawcy próbowali zrekonstruować pomysły Genesis, Pink Floyd czy King Crimson z poprzedniej dekady, a czasem (Clutching at Straws) wyrwać się w stronę jakiejś nowoczesnej formuły, stworzyć formę pośrednią, już nie tak symfoniczną, ale i nie do końca typową dla rocka tamtych czasów. Tymczasem tutaj Marillion pokazuje, że rozwojowość – jakkolwiek pojętą – ma gdzieś. I że pragnie ogrywać dalej to twarde, prosto akcentowane 4/4 z crescendami, które wyeksploatował i w pewnym sensie nawet skarykaturował post-rock. Nie chce zaglądać do innych gatunków na tyle, by się czegoś nauczyć, ani rozszerzać w istotny sposób palety instrumentów. A gdy próbuje wyjść w stronę elementu, którego jeszcze nie brał na warsztat – jak w minimalistycznym intro The Leavers – to okazuje się, że z minimalistycznej repetycji wychodzi przepych. Owszem, Mark Kelly zmienił zestaw barw, Pete Trewavas nieco zmienił brzmienie basu w ciągu ostatniego 20-lecia. Ale trzeba mieć się czym zachwycać, by okazać zachwyt, a kredyt (skoro już mówimy o tym, że tak dużo jest strachu o współczesną ekonomię w tekstach z albumu) zaufania dla tego zespołu u mnie wyczerpał się już na początku nowego wieku.

Nie jest to album tak po prostu nieudany, pod każdym względem i na każdym odcinku, wiele osób się pewnie w nim odnajdzie, ale sam wyrosłem z fanowskich emocji i z większą chęcią niż o tychże emocjach porozmawiałbym dziś o tym, jak głębokim oszustwem jest kreowanie wizji progresywności – jakkolwiek rozumianej – wokół tego typu albumów. Możemy mówić o elegancji, gracji, niezawodności, ale nie o inwencji. Dwie trzecie dyskografii Marillion to z tego punktu widzenia szafa pełna garniturów.

MARILLION FEAR, EarMusic 2016, 5/10