Lekkie, łatwe i… przerażające (playlista 20)

Ostrzegam, że dziś słabych płyt nie będzie, bo ostatnie dwa tygodnie należały raczej do tych mocnych. W 60 minutach zmieściłem jednak ledwie 6 utworów, więc mimo tej etykietki muzyki lekkiej można się spodziewać także niemałych szaleństw. W każdym razie poniższy zestaw nie wyczerpuje listy wszystkich najciekawszych rzeczy, które się ostatnio pojawiły. Ciąg dalszy nastąpi, być może jeszcze zanim się zdążycie uporać z tym, co poniżej. Co może być momentami przerażające, ale powinno być też przyjemne.

RÓŻNI WYKONAWCY Brasil, Soul Jazz Records 1994/2018, 7/10 Wydawnictwo, które zajmuje się przywracaniem światu muzyki od dawna niewznawianej, znalazło się w takiej sytuacji, że wraca do własnej produkcji sprzed ćwierć wieku. Od 20 lat niedostępnej na rynku, teraz już zremasterowanej. Brasil to historyczne nagranie muzyki ludowej i kilku miejscowych klasyków dokonane w 1994 roku w Rio de Janeiro przez grupę legend brazylijskiej sceny muzycznej, z m.in. puzonistą Raulem de Sauzą czy wokalistką Joyce Moreno. Śliczny wczesny przykład determinacji Brytyjczyków – pod wodzą Stuarta Bakera i obsesjonata muzyki brazylijskiej Joe Davisa – w zbieraniu katalogu muzyki ze świata. Dominuje samba w różnych postaciach. Zanzibarem (5’27”) napisanym przez Edu Lobo można zaczynać każdy dzień i mógłby trafić na każdą playlistę z lekkimi, egzotycznymi szlagierami retro.

NEW PEOPLE New People, Toinen Music 2018, 7/10 Skoro już o miłych i lekkich nagraniach, pojawia się pytanie, czemu dotąd nic nie napisałem o młodej supergrupie (bo New People = trochę z The Car Is On Fire, trochę Crab Invasion, do tego Drekoty, Magnificent Mutley, Eric Shoves Them In His Pockets i Blog27) New People? Właściwie sam nie wiem. Poza tym, że piszą melodyjnie, sprawnie operują harmonią, zręcznie aranżują wokale i celnie wpuszczają w to wszystko brzmienia retro – więc osłuchani są bardzo – nie wybrali wbrew pozorom najwdzięczniejszej konwencji. Ich ambicją jest granie współczesnej wersji soft rocka, dla której mało jest w ogóle sensownych punktów odniesienia, bo producencki duch, który ja napędzał – głównie w Stanach – gdzieś wyparował. Aleksander Orłowski (realizacja) i Marcin Gajko (miks, mastering) brzmieniowo stawiają na prostotę i przejrzystość. Wychodzi trochę bardziej funkowa wersja The Car Is On Fire nieco przełamana przez stylistykę Kobiet, z marzeniem o Steely Dan, które trudno zrealizować bez szarpaniny opartej na chorym perfekcjonizmie, a ta środowiskowa płyta powstawała najwyraźniej w przyjemniejszych warunkach. Nietrudno polubić poszczególne kompozycje (New Guy New Town to moja faworytka, warto też zwrócić uwagę na znane już od dawna i dostępne także na Bandcampie nagranie Better Ways, 4’14”), do całości – choć to teoretycznie łatwa konwencja – trzeba chwilę przywyknąć. Do lata, ewidentnie wpisanego w tę muzykę, zostało trochę czasu. Pytanie tylko, czy ta cała finezja kompozycji i teksty po angielsku, pozwolą szerszej publice dociągnąć z tą płytą do lata. Swoją widownię na pewno będą mieli – bo nie sądzę, żeby po drodze ktoś zrobił u nas coś konkurencyjnego w tej dziedzinie.

MILDLIFE Phase, Research 2018, 7/10 Jak na płytę młodej australijskiej grupy przypadkiem znalezioną na Bandcampie brzmi to świetnie i bardzo przyjemnie. Po części zresztą wpisuje się w rejony poprzedniczki – funk i disco, ale w wersji nieco bardziej kosmicznej, z elementami krautrocka, nawiązujące do pomysłów skandynawskich w dziedzinie kosmicznej dyskoteki (Hans-Peter Lindstrøm), z drugiej strony – niosące ewidentne ślady fascynacji ostatnią inkarnacją Daft Punk (poza instrumentalnym zespołem są wokodery). Mildlife wnoszą niezły warsztat i granie bardzo żywe, choć w dużej mierze oparte na syntetycznych barwach. Gorzej tylko na planie kompozycji, ale The Magnificent Man (singlowy, ale czas: 8’52”) pod tym względem właściwie wystarczy za całość. Słuchałbym dalej.

HIEROGLYPHIC BEING The Red Notes, Soul Jazz 2018, 7/10 Trochę cierpliwości przyda się też podczas słuchania kolejnej płyty Hieroglyphic Being. The Red Notes to zasadniczo prawdziwy acid jazz, przy założeniu, że nazwa acid jazz nadana dawno temu fuzji hip hopu i jazzu była po prostu niefortunnym błędem, głupim zbiegiem okoliczności. Tutaj mamy dość swobodne improwizacje i elementy minimal music na podkładzie z acid house’u. 14-minutowy utwór tytułowy robi szczególne wrażenie, formuła HB hipnotyzuje, choć oczywiście w głębi siedzi schemat – automat perkusyjny, trochę efektów, a do tego przetwarzana przez efekty partia syntezatora lub fortepianu, czasem saksofon lub flet, by nawiązać do świata brzmieniowego afrofuturyzmu spod znaku Sun Ra. A wszystkie sekwencje zaprogramowane przez aplikację Auria. Część prostego piękna acid house’u polegała na tym, że powstawał dzięki tanim urządzeniom i nie było trudno go tworzyć w domu. Jamal R. Moss wpisuje się w tę zasadę, dorzucając do tego sprzętowego zestawu wyobraźnię brzmieniową.



박지하 (PARK JIHA) Communion
, Tak:til/Glitterbeat 2018, 7-8/10 Możecie się zżymać na jednostajność ocen opisywanych tu dzisiaj płyt, ale nie oznacza ona jednostajności samej muzyki. Niczego bardziej oryginalnego niż muzyka koreańskiej kompozytorki i instrumentalistki Park Jiha już raczej w tych dniach nie znajdziecie. Communion należy do rzadkiej kategorii płyt innych niż wszystko, choć oczywiście momentami zbliża się do muzyki amerykańskich minimalistów, a kiedy indziej (choćby we wklejonym, granym na cymbałach yanggeum utworze Sounds Heard From The Moon) zbliża się do świata brzmień Jozefa Van Wissema. Podobnie mocny jest ładunek emocjonalny tej muzyki, podobnie oszczędna forma. Tyle że oczywiście w poszczególnych fragmentach będą się tu przewijać i inne ludowe instrumenty, takie jak bambusowy flet piri czy saenghwang, przedziwny rodzaj bambusowej Fletni Pana, a może bardziej wymyślne organki. Mamy tu zatem muzykę współczesną tworzoną na instrumentach pradawnych. Blisko pod tym względem do duetu Senyawa, choćby estetycznie było na drugim brzegu tęczy. Bywa sennie, ale ignorujecie na własną odpowiedzialność.

ANNA VON HAUSSWOLFF Dead Magic, City Slang 2018, 8/10 Dwa słowa o tej płycie były już w piątek, więc bez większych wstępów – to spacer po krawędzi wielu podejrzanie tandetnych i niebezpiecznych rejonów gotyku, pretensji, a nawet artrockowej pompy (te organy Anny Von Hausswolff w The Marble Eye to chyba najbardziej ryzykowny fragment), przed którym ratuje ciągłe okadzanie tej muzyki okultystycznym mrokiem i… kompozycje: konsekwentne, niegłupie, dobrze gospodarujące przestrzenią. A jest czym dysponować, bo to utwory długie lub bardzo długie, z 12-minutowym The Truth, The Glow, The Fail i robiącym chyba jednak największe wrażenie 16-minutowcem Ugly and Vengeful. Miałem najpierw moment fascynacji tą płytą, później odrzucenia, ale w końcu doszedłem do wniosku, że mało było w tym roku rzeczy bardziej poruszających niż ten zręczny melanż Swans, Diamandy Galas i Dead Can Dance, i z pewnością będzie jeszcze okazja, żeby o tym podyskutować w grudniu. W każdym razie nie bardzo mogę zaproponować po szwedzkiej wokalistce i organistce cokolwiek innego, więc dorzucam jeszcze najprostszy, na swój sposób przebojowy i rockowy (choć z pewnością nie softrockowy) fragment. Trochę biała armia, trochę czarna msza.