Piątek. Wybieramy premiery

Ponad dwa lata temu ogłaszałem tu, że teraz premiery nowych płyt będą w piątki. Ostatnio wydawcy są już na tyle zdyscyplinowani, że w piątek rano mamy do wyboru cały stos premier. I to jest pewien problem. Zauważyło to kilkoro czytelników Polifonii, zwracając mi uwagę, że skoro już i tak piszę tu zbyt często, to jeden dodatkowy, piątkowy wpis sugerujący, co z tych premier wybrać, niczego już nie zmieni. Tym bardziej, że mam często tę przewagę, że niektórych wydawnictw uda mi się posłuchać wcześniej. Słusznie, też uważam, że niewielki wpływ na wybory premierów powinniśmy sobie zrekompensować wyborem premier. Dziś pierwsza notka w tej nowej formule.

Poszukiwacze mocnych wrażeń od razu powinni sięgnąć po album ANNY VON HAUSSWOLFF Dead Magic (City Slang). Recenzje będą z pewnością mieszane, ale należy to wziąć za dobrą monetę i posłuchać. Operująca w mrocznych rejonach, ekspresyjna płyta z pewnością nie trafi do każdego, szczególnie ci uczuleni na gotyk w najróżniejszych odmianach mogą się poczuć nieswojo. Szwedzka artystka nagrała jeszcze dłuższe niż poprzednio utwory, album wyprodukował Randall Dunn, a w najbardziej intensywnych momentach brzmi to jak Diamanda Galas na jam-session ze Swans. Mocne wrażenia zapewnia też instrumentalna płyta NANOOK OF THE NORTH pod tym samym tytułem (Denovali). Duet Stefana Wesołowskiego i Piotra Kalińskiego (Hatti Vatti) spełnia wszelkie oczekiwania dotyczące impresyjnej muzyki, która pobudza wyobraźnię. Łączy też zgrabnie style muzyczne ich obu – choć to łatwo sobie było wyobrazić. Najbardziej efektownie brzmi jednak pierwszy utwór, Siulleq, a później końcówka (szczególnie Arfineq-pingajuat), która pozwala zrozumieć ideę tej Północy w nazwie duetu: Nanook of the North w tym wydaniu to jak Jóhann Jóhannsson do spółki z Benem Frostem. Duet już niemożliwy, choć autorzy tej płyty, pisząc materiał, jeszcze nie mogli o tym wiedzieć. W każdym razie dobrze, że to wychodzi za granicą.

Lżejszy materiał, o którym się będzie mówić, to z pewnością debiut SUPERORGANISM, kolejna duża produkcja Domino z okolic nowoczesnej muzyki pop, niesiona względną popularnością singla Everybody Wants to Be Famous, sympatycznego i chyba jednak trochę zwodzącego. Cała płyta międzynarodowej (muzycy m.in. z Japonii, Australii i Nowej Zelandii) i wiekowo różnorodnej formacji należy do tych, przy których napięcie stopniowo gaśnie. W Polsce mamy ROMANTIC FELLAS, których epka Romantic Hotel (Kayax) była dla mnie w ostatnich dniach (rzadko schodziła z dziennej rotacji) bardzo miłym zaskoczeniem. Środowisko Brennnessel Records ma dużą konkurencję w postaci wycyzelowanych, zgrabnych popowych utworów tej piątki muzyków z Krakowa. To styl oparty w dużej mierze o brzmienia elektroniczne, na swój sposób jednak rzeczywiście romantyczny, trochę retro, bawiący się tanimi, pościelowymi tropami, z bardzo dobrze napisanymi i nieźle śpiewanymi (po angielsku, częściowo nagranymi na automatyczną sekretarkę z lat 90.) liniami wokalnymi, ale też nienużący jednostajnością.

Nie omijałbym dziś pod żadnym pozorem LUCY DACUS, wokalistki i autorki piosenek z Virginii, której drugi album Historian (Matador) należeć będzie pewnie w najbliższych tygodniach do tych najmocniej chwalonych przez prasę. Muzycznie wszystko już było – trochę koledżowego alternatywnego grania rockowego, lekkie folkowe naleciałości, dobra wokalistyka bez jakichś manier i pretensji – ale w produkcji Johna Congletona brzmi nieźle, a Dacus chwalona jest za charyzmę i teksty, w które nie zdążyłem się jeszcze wgryźć. Dacus chwalono już za Night Shift, miłosny song o rozstaniu, bywała wspominana już w Stanach przez różne osoby publiczne i branżę, a artystkę wspiera też nagrywająca dla tej samej wytwórni Julien Baker, zresztą sama wytwórnia ma chyba nie najgorszy czas.

Skoro już mowa o muzyce rockowej – JONATHAN WILSON na nowej płycie Rare Birds (Bella Union) powinien się dziś spodobać miłośnikom bardziej tradycyjnego grania, choćby i spod znaku Pink Floyd czy amerykańskiej psychodelii. Trochę w tym naftaliny, ale Wilson – multiinstrumentalista współpracujący choćby z Bonniem „Prince’em” Billym, Father Johnem Mistym, a ostatnio Rogerem Watersem – jest bardzo wszechstronnie uzdolnionym muzykiem. A płyta – której słuchanie można zacząć od Over the Midnight (blisko The War On Drugs) – może nawet pogodzić starych z młodymi. A propos tych pierwszych: pracowity jest jak zawsze MOBY, który tym razem proponuje piosenkowy, zanurzony w nieco pompatycznej estetyce trip hopu lat 90. album Everything Was Beautiful, and Nothing Hurt (Little Idiot) z przesłaniem, cytatem z Rzeźni nr 5 Vonneguta w tytule, a przede wszystkim okładką, która potwierdza, że kulinarne i życiowe wybory artysty pozostaja niezmienne. Bardzo chciałem tą okładką zilustrować wpis. Płyta to na szczęście ułatwia, bo choć daleka od wielkości, wstydu z pewnością nie przynosi.

Przede wszystkim jednak wracają THE BREEDERS z albumem All Nerve (4AD), pierwszym od dekady i dużo lepszym od tego poprzedniego. Warto sprawdzić, czy zespół Kim Deal ma w sobie dość staroświeckiego rockowego cool, by rywalizować z młodzieżą. Ja po pierwszym przesłuchaniu (nie miałem okazji się do tej premiery dłużej przygotować) jestem raczej na tak i właśnie słucham po raz drugi. Ale jeśli bardzo czekaliście na tę ostatnią premierę, żeby sobie przypomnieć, jak dobry to był zespół, mam dla was dwie informacje. Jedną dobrą, drugą złą.

Zła jest taka, że prawdopodobnie jesteście już starzy.
Dobra – że dziś jest już piątek.

Wszystkie opisywane płyty do znalezienia od dziś w dobrych serwisach streamingowych, albo w co lepszych sklepach muzycznych. Obszerniejszą listę premier tygodnia znaleźć można pod tym linkiem.