Rok 2019 poza muzyką

Najtrudniejsze pytanie, jakie usłyszałem w roku 2019, padło ze strony jednego z uczestników warsztatów dziennikarskich, które miałem przyjemność prowadzić. Padło podczas dyskusji o muzyce, serialach, filmach i być może czymś jeszcze. A brzmiało: czy interesuję się czymś poza kulturą?
Czy się interesuję? Trudne jak licho. No bo czym tu się ekscytować? Majsterkowaniem? Nie bardzo. Samochodami? W życiu. Sportem? Od pewnego czasu trzymam się na bezpieczną odległość. Bieganiem? Tylko do tramwaju i po schodach. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to wino, ale i ono towarzyszy zwykle konsumpcji kultury. Wygląda więc na to, że nie znajdę w najbliższym czasie rozsądnej odpowiedzi dla pana Roberta. Mieć coś poza kulturą – to niezłe postanowienie noworoczne. Ale na razie – żeby tak zamknąć cykl podsumowań – parę słów o tym, przy czym kulturalnie spędzałem czas, dobrze się bawiąc, bo nie muszę o tym pisać na co dzień. Z góry przepraszam, ale ta perspektywa jest bezceremonialnie wręcz subiektywna, o czym mogli się przekonać ci, którzy regularnie śledzą Polifonię i wpadli np. na wpis o „Irlandczyku”.

Kino. Jeśli nie chodziliście regularnie, to mam wrażenie, że jest jak w piosence Nagrobków (a wcześniej Gówna): wiele was omija, ale mało dobrego. Albo po prostu mnie omija za dużo (na krótkiej liście oczekujących na seans: Uncut Gems z rewelacyjną ścieżką dźwiękową Lopatina i Jojo Rabbit). Widziałem w tym roku trzy naprawdę udane filmy: Jokera, Historię małżeńską i The Lighthouse. To i tak nie najgorzej. Do tego dwie niezłe polskie produkcje (Boże ciało, Supernova), no i Tarantino na poziomie przyzwoitego Tarantino. Sporo było, mam wrażenie, filmów interesujących, ale niepotrzebnie napompowanych przez krytykę do granic absurdu (wspomniany Irlandczyk, Pasożyt). Chociaż w sumie za dobre recenzje miało też Avengers: Koniec gry. Było sporo przyzwoitej jakości filmów muzycznych – lub o muzyce: Rocketman, Homecoming, Anima, Rolling Thunder Revue – prawdę mówiąc ten ostatni w kategorii najlepszego filmu roku Martina Scorsesego wygrywa z tym jego drugim tegorocznym tytułem. Ale proszę pamiętać o moim zastrzeżeniu w sprawie bezceremonialności.

Telewizja. O, tu oddawałem całe wieczory naprawdę sumiennie. I chociaż repertuar bywał dużo lepszy, to ciągle mamy złotą erę streamowanej telewizji. Najmilszym zaskoczeniem okazało się Rok za rokiem z HBO, chyba nawet lepsze od słabszego tym razem sezonu Black Mirror. Uważam, że przy Rok za rokiem i muzyce Dawsona można z godnością żegnać Wielką Brytanię. Przez cały rok nadrabiałem wszystkie sezony Ricka i Morty’ego, znakomitego serialu, który wypełniał mi czas oczekiwania na ostatni sezon świetnej, ale coraz mniej zabawnej, a bardziej realistycznej Doliny Krzemowej. Wierzcie czy nie, ale najlepszy odcinek serii R&M polecał mi (słusznie) polski wokalista numer jeden według większości zestawień – dobrą stroną przeprowadzania wywiadów jest to, że przy okazji można sobie pogadać. A z premierowych sezonów ważne była dla mnie Sukcesja 2 (to jest ten klasyczny moment, gdy rozbudowane fabuły rozpędzających się seriali biją kino), żegnałem z pewnym wzruszeniem Orange Is The New Black jako wieloletni fan. Stanowczo warto było zobaczyć ostro zjechany przez fanów w głupim pierwszym odruchu Watchmen (skądinąd chyba podobny odruch dał o sobie znać przy nieco słabszym, ale stopniowo wstającym z kolan Wiedźminie), bezwzględnie też Czarnobyl, When They See Us i Niewiarygodne, no i The Morning Show. Leaving Neverland i Tylko nie mów nikomu dawały po głowie. Fleabag też, choć moim zdaniem Russian Doll nie bardzo odstawała, ale przekonałem się w tym roku po raz kolejny, że mam słabość do Dnia Świstaka. The Good Fight w porządku. Euforia mimo zastrzeżeń też dała się oglądać. Podejrzewam, że nawet Mandalorianin pod koniec sezonu całkiem dobrze dawał radę, ale przecież – jak wiadomo – nie mogłem go w Polsce zobaczyć.

Książki, komiksy, gry. Czasu nie było dużo, ale poświęciłem cały, który normalnie spożytkowałbym na futbol, samochody i majsterkowanie. Z tych tomów z samymi literkami wrażenie zrobiła na mnie książka Kazimierza Rajnerowicza Nie będzie żadnej rewolucji (dałem temu nawet wyraz na łamach „Polityki”) oraz Podróż do Reims Didier Eribona, a po anglojęzycznej stronie mocy raczej pewniaki – All Gates Open – The Story of Can Roba Younga i Irmina Schimdta oraz This Searing Light, the Sun and Everything Else: Joy Division: The Oral History Jona Savage’a. Pośród tych z literkami i obrazkami – Wilson Daniela Clowesa, Fale AJ Dungo i Koniec świata w Makowicach Jana Mazura.
Jeśli chodzi o gry wideo, trochę się chyba zestarzałem – spędziłem sporo czasu w Sekiro. Shadows Die Twice, ale głównie klnąc z frustracji pod nosem i nie ruszając się przesadnie do przodu, a Jedi. Upadły zakon oglądałem tylko zza pleców syna. Samemu więcej w Baba Is You. A najbardziej podobało mi się Gris, które poziom trudności ma zupełnie niezaawansowany, ale ładne jest, że aż miło tak po prostu poprzebywać. Chwalone przez Olafa Szewczyka Disco Elysium czeka na ogranie. Bardzo chwalone Death Stranding czeka z kolei na zakup. Cóż, dużo pieniędzy wydałem na płyty.

Na Polifonii miałem w roku 2019 nieco ponad 890 tys. wejść i nieco ponad 250 tys. czytelników. Trochę mniej niż przed rokiem, ale za to więcej niż wcześniej. Opublikowałem jakieś 290 wpisów, wśród których największym zainteresowaniem cieszyły się ten o Czarnobylu, ten o Tarantino, i ten o Dodzie (Jak recenzować bez hejtu). Zacząłem też nagrywanie podkastu (15 odcinków), a to jeszcze nie wszystkie pomysły, jakie mi chodzą po głowie.

Teraz już mogę się pożegnać z rokiem 2019, za który wszystkim Wam serdecznie dziękuję. Przykro mi, że nie mogłem opisać wszystkich trafiających do mnie płyt, ale niewykorzystane fizyczne wydawnictwa jak zwykle zostały rozdane w ramach akcji przedświątecznej szerokiej redakcyjnej załodze, a pieniądze zebrane przy tej okazji do puszki zostały wpłacone na konto Polskiej Fundacji Muzycznej. Roku 2020, napieraj.