Czego się dowiedziałem z „Irlandczyka” (i od Alfonsa Slika)

1. Obejrzałem Irlandczyka, a to już nie byle co. Jako rodzice dwójki dorastających dzieci, których nie chcieliśmy obudzić filmowymi wystrzałami z pistoletów, choćby i trochę kapiszonowatymi, musieliśmy rozłożyć całość na trzy wieczory (podobno naturalnie jest rozłożyć na cztery części), za to żona zasypiała po drodze dwukrotnie.

[kto nie chce nic o Irlandczykach, tylko od razu o płycie duetu Alfons Slik – zapraszam od razu na dół wpisu]

2. Jak to często bywa w filmach o mafii wielkich amerykańskich mistrzów zobaczyliśmy Stany Zjednoczone, które przez dekady składają się głównie z Włochów i Irlandczyków połączonych siecią powiązań mafijnych. Pod koniec (niewielki spoiler) pojawia się na dłuższą chwilę Latynoska (pospoiluję dalej, że aktorka znana z Orange Is The New Black) w roli pielęgniarki, co pozwala uznać, że gdzieś w latach 90., kiedy już trzeba było zbudować domy opieki dla starych cyngli mafii, nagle zmienił się profil rasowy Amerykanów. Jest to również film o świecie mężczyzn – charakterystyczne wydaje się to, że kobiety (włącznie z najważniejszą postacią żeńską, która wypowiada, jak ktoś wyliczył, siedem słów) mają tu role prawie stuprocentowo nieme.  

3. Martin Scorsese, reżyser dzieła, który zasłynął niedawno ostrymi krytycznymi wypowiedziami na temat opartego na efektach kina superbohaterskiego, cały film oparł na efektach CGI, decydując się na zabiegi odmładzające aktorów grających główne role (Joe Pesci, Robert De Niro, Al Pacino). Wygląda to imponująco, ale kto ma trochę doświadczeń z postaciami w grach wideo, pozna w tym maski bardzo charakterystyczne dla tych wykorzystywanych w grach. Jest to więc Scorsese w wersji Uncharted. Ciągle imponujące, ale odmłodzeni bohaterowie mają przesadnie pobrużdżone twarze, w paru scenach efekty wymusiły dziwne zabiegi montażowe, a w jednej – gdy rozsierdzony Pacino jako Jimmy Hoffa rzuca się na znienawidzonego Pro – moja przysypiająca żona, która ma oko do błędów w filmach, wypatrzyła wpadkę z widocznym dublerem na krawędzi amatorki. Poza tym, że starsi panowie w odmłodzonych maskach CGI ruszają się jednak bardziej jak starsi panowie. Cóż, taka karma. Kiedy masz swoje lata (De Niro w roli Franka), nie trafisz nawet w skulonego sklepikarza, którego próbujesz skopać na ulicy. 

4.  Richard Brody z „New Yorkera” (ten krytyk z długą brodą – i nie, nie nabijam się z nazwiska) napisał, że lepiej Irlandczyka oglądać w domu. Mam wątpliwości – jeśli ktoś ma Netflixa w wersji 4K, prawdopodobnie, jak ja, może mieć dużo większe problemy z cyfrową charakteryzacją bohaterów niż widzowie kinowi. Dlatego użyłbym koronnego argumentu Brody’ego – że technologia sprzyja Scorsesemu – przeciwko niemu. Niestety, nie całkiem sprzyja. Choć przyznać trzeba, że w 4K widać każdego dolara wydanego na scenografię, stare samochody itd.

5. Brody był jednym z tych krytyków, którzy zmiażdżyli film Joker. Widział w nim niepotrzebną brutalność, pustkę, tropił wątki rasistowskie. Inni recenzenci rozjeżdżający tamten film wskazywali na moralne niebezpieczeństwa, jakie z niego płyną. Cały kwiat amerykańskiej krytyki przyjął za to na klęczkach opowieść Scorsesego robiącą z prawdziwego bandyty i mordercy na usługach mafii człowieka honoru o głębokich moralnych rozterkach, postać na swój sposób szlachetną, po szekspirowsku tragiczną itd. Nie mówię, że to źle zrobić taki film, tylko hipokryzja się z tego leje strumieniem. A w analizie źródeł dzisiejszej sytuacji politycznej sytuacji w USA Irlandczyk być może jest głębszy, ale za to Joker błyskotliwszy.

6. Obiecuję, że to uwaga ostatnia: kino bardzo boleśnie przechodzi etap retromanii, w czym nie bardzo różni się od muzyki. Scorsese (którego niezmiernie szanuję za kilka innych filmów, żeby nie było, że hejter hejterzy) pławi się w starych dekoracjach i coś z tej emocji na pewno udziela się widzowi. Problem z tą fiksacją na przeszłości i autocelebracją polega na tym, że kto dziś jest wielki, ten za chwilę może być wielki na wieczność i mam poważne przypuszczenia, że De Niro (który skądinąd zagrał znakomitą rolę w Jokerze, w najlepszym stylu swoich ról drugoplanowych) i Pacino już po wsze czasy będą grali amerykańskich mafiozów, a Irlandczyk był tylko kosztowną próbą generalną do przyszłego festiwalu filmów z ich hologramami. Tu kino pójdzie pewnie znacznie dalej – i szybciej – niż muzyka. Ta generacja aktorów prawdopodobnie nigdy nie zejdzie z ekranu, także po śmierci, a stosowne umowy na wykorzystanie cyfrowych masek – będę strzelał – główni aktorzy Scorsesego (który za sprawą zabiegu z odmładzaniem nie dał pograć innym, nie wykreował nowych gwiazd) musieli przecież podpisać przed rozpoczęciem tej produkcji Netflixa. I oczywiście nie jestem krytykiem filmowym – odsyłam do recenzji zamieszczonej na łamach POLITYKI – więc na pięć pozostałych punktów niniejszego omówienia można spoglądać jak na uwagi tzw. zwykłego widza. Ale co do punktu szóstego – byłbym uparty.   

Przydługi wstęp posłuży mi jako rozbiegówka do krótkiej płyty, wspomnianego już na wstępie duetu Alfons Slik perkusisty Szymona „Pimpona” Gąsiorka i pianisty Grzegorza Tarwida. Powyższy klip podpowiada też, że udzielają się wokalnie, dorzucając do i tak przedziwnej formy muzycznej rap, balansujący na granicy slamu poetyckiego. Ryzykowne, choć w finałowym Obiecałaś mi wychodzi z tego coś, co wróży jakiś dalszy ciąg. I kiedy zaczyna być naprawdę intrygująco – rzecz się urywa.

Skoro już opowiedziałem końcówkę – trochę jak Scorsese – to wypada mi wrócić do początku tej historii. Nie przejmuj się to pół godziny droczenia się perkusji z pianinem, w tym ostatnim akcie – z jakimś elektronicznym keyboardem. W tej nerwowej galopadzie jest metoda, co jednak raz słychać lepiej, a raz gorzej. Idealnie w utworze tytułowym, gdy z puzzli układa się zgrabny, melodyjny, a nawet fascynujący utwór – a choćby podświadomie oczekujemy jakiegoś porządku. Co ciekawe, drugi utwór, który wydał mi się najbardziej precyzyjny – z najbardziej chyba brawurową partią Tarwida – to 5+, także kompozycja Gąsiorka.

Resztę materiału duetu broni poczucie humoru oraz skłonność do nonszalancji, a nawet szaleństwa. Weźmy Disco. Niewielu muzyków w Polsce idzie wyboistą ścieżką Marcina Maseckiego. Alfons Slik należy do wyjątków. Demonstracyjnie kwadratowa forma utworu Disco wskazuje na to, że można – w dodatku nawet w duecie. Ten duet brzmi zresztą i tu, i w paru innych utworach, jak jeden instrument, grający dwie idealnie zsynchronizowane linie. Dadaistyczna muzyka kameralna, która nie dąży do ideału, harmonii czy wybitności, za to nie powstrzymuje się przed niczym, dzięki temu parę razy otwiera zupełnie nowe terytorium, słowem: dotyka tego, czego Scorsese przez trzy i pół godziny nawet nie musnął.   

ALFONS SLIK Nie przejmuj się, Love & Beauty Music 2019, 7-8/10