Tarantino mocno przepakował

Filmy Quentina Tarantino są playlistami. Pomijając już fakt, że reżyser słynie z tego, że najpierw dobiera sobie muzykę, a dopiero później kręci, to same filmy pełnią zwykle rolę wehikułu dla odseparowanych scen, które z łatwością zyskują charakter memów. I jest to jedyny aspekt filmów twórcy Pulp Fiction, który można uznać za nowoczesny. Dla nas oczywiście Pewnego razu… w Hollywood miało do niedawna wagę pierwszego kroku polskiego aktora w kosmosie. W roli Hermaszewskiego wystąpił Rafał Zawierucha, który jednak – jak się okazało – rolę ma dość zredukowaną, główną kwestię wypowiada do psa*, a jego postać zostaje opisana jako (cytuję z pamięci) polski kutasina, więc chyba jednak lekko poniżej narodowych oczekiwań – chyba że doliczymy makabryczny dość (zważywszy na okoliczności) żarcik z tego, że Wojtek Frykowski – gość Sharon Tate feralnej nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 – oglądał telewizję i nie mógł się nadziwić, o ile lepsza jest amerykańska od polskiej. Ale zacząłem o playliście, więc skończę.

W skali Tarantino jest to soundtrack niezły, ale niewybitny. Najlepsze i najbardziej odkrywcze pozostają w mojej opinii Jackie Brown, Kill Bill vol. 1 i Pulp Fiction. Za to muzyki na ekranie w ciągu baaardzo długiego filmu (główna cecha kojarząca film z Pewnego razu… Sergia Leone to długość) jest rekordowo dużo. Na płycie – ani, co gorsza, w wersji cyfrowej – nie udało się zmieścić całości. Niestety, nie ma jednej z kluczowych piosenek: Out of Time Stonesów. Tego szkoda. Odnajdziemy tu jednak kilka wyróżników nowego filmu – choćby przeboje zapomnianych, ale przyjemnych garażowo-rockandrollowych gwiazd z Ameryki, czyli Paul Revere & The Raiders (zespół istnieje do dziś!), którzy towarzyszą, o ile dobrze pamiętam, scenom w domu Polańskiego. I parę ciekawostek, choćby The Circle Game, szlagier Joni Mitchell, w którym wszystko się zgadza, dopóki nieco natrętne wibrato nie zacznie wskazywać na to, że śpiewa ktoś zupełnie inny. W tym wypadku Buffy Sainte-Marie, jak się okazuje – pierwsza wykonawczyni słynnej piosenki. Spójność tej wersji płytowej zapewniać mają powtykane tu i ówdzie reklamy z epoki – choćby spot piwa albo ogłoszenie związane z Człowiekiem ilustrowanym Raya Bradbury’ego. Czyli jeszcze szczypta retromanii w postaci rekonstrukcji radia z epoki. Zabieg zgrany, ale przykłady ciekawe.

Film jest długi, postaram się więc, żeby ta recenzja dla odmiany była nieco krótsza. Jak pewnie zauważyliście, ogólnodostępna wersja soundtracku z najnowszego Tarantino na Spotify zawiera wszystko, co znajdziecie na CD (z kilkunastoma bonusowymi fotosami z filmu w książeczce) – z wyjątkiem tajemniczej wersji cudownego coverowego klasyka You Keep Me Hanging On w wykonaniu Vanilla Fudge, utworu z kluczowej sceny filmu – tu z tajemniczym dopiskiem „Quentin Tarantino Edit” i w wersji 5-minutowej. Otóż i tę wersję można z łatwością uzyskać prostą metodą: dostępną w streamingu wersję 7-minutową puszczamy od 28. sekundy i zatrzymujemy na 5’26”. I nasza playlista staje się kompletna.

Cały ten zabieg jest skądinąd dokładnie tym, co robi Tarantino z kinem od samego początku – w każdym filmie zręcznie przepakowuje to, co było, dodając trochę keczupu (no, zwykle jeszcze trochę chili) i doklejając swoje nazwisko. W filmie najnowszym jest to już nie tyle przepakowywanie tego, co było w starym kinie, tylko tego, co było w filmach Quentina Tarantino z przepakowanymi wątkami ze starego kina. Zakładam, że pewnie nieźle się bawiliście, przeżuwając kino już raz przetrawione, podobnie zresztą jak ja (no, przynajmniej momentami), ale jestem przekonany, że na filmach Tarantino zawsze najlepiej bawi się Tarantino. Dlatego playlistę możecie jednak złożyć sobie – albo odtworzyć – w streamingu, gdyż jest tylko przepakowywaniem tego, co było.

RÓŻNI WYKONAWCY Once Upon a Time… in Hollywood, Columbia 2019, 6/10 (film: mocna siódemka)

* I nawet w rankingu kwestii wypowiadanych do psa w tym filmie rzecz ląduje daleko.