Zespół niespokojnych nut

Do 10 proc. populacji cierpi na zespół niespokojnych nóg, który powoduje m.in. mimowolne ruchy kończyn podczas snu. Coś o tym wiem – czy raczej najbliższa rodzina wie i się niestety chętnie dzieli tą wiedzą. Zresztą zdjęcie przy winietce bloga też pewnie coś na ten temat mówi. W każdym razie uważam, że są muzycy, którzy cierpią na zespół niespokojnych nut i jest to przypadłość, która każe im się przemieszczać między gatunkami i sferami, co często obserwuję z takim niepokojem, że mi się noga włącza. Na przykład ci panowie z Bastardy, którzy będą w niedzielę otwierać festiwal Muzyka Wiary – Muzyka Pokoju. Nie to, żebym nagle stał się tak pełen wiary, ale na pokój jestem otwarty, więc zapraszam.

Jak już ustaliłem, Bastarda to część warszawskiej grupy specjalnej, która zamiast wzdłuż (po jak najwyższej rangi wirtuozerię, nagrody państwowe, sponsoringi banków i do filharmonii) łazi uparcie w poprzek – poruszają się dzięki temu szybko w trudnych do ustalenia kierunkach, zmieniając nagle towarzystwo, epoki, gatunki i konwencje. Teraz wzięli sprytnie na warsztat twórczość kompozytora, który wzbudza spore zainteresowanie także za granicą. Odkryto go w latach 70. Szkopuł w tym, że dawno już zakończył pracę – gdzieś w okolicach XV wieku, kiedy to tworzył jako Petrus Wilhelmi de Grudencz, po naszemu Piotr z Grudziądza (choć formalnie to on był nasz raczej jako twórca z Europy Środkowej niż z Polski). Nie było Piotra Cugowskiego ani Piotra Rubika i w branży wystarczyło przedstawiać się jako Piotr. Każdy wiedział. Choć później zapomniał, o czym świadczy fakt, że naszego głównego twórcę epoki musieli odkryć na nowo w 1975 roku w Czechach.

W dodatku tworzący kilkugłosowe utwory Piotr z Grudziądza – bez wdawania się w dyskurs muzykologiczny, bo po ten to sobie musicie przeskoczyć w poprzek na inny blog – był wówczas jednym z pionierów środkowoeuropejskiej polifonii. Więc parę słów na Polifonii mu się należy.

Szefem Bastardy (nazwa zapewne od rodzaju pisma powstałego w późnym średniowieczu, choć brzmienie i inne skojarzenia też pewnie nie bez wpływu) jest klarnecista Paweł Szamburski, znany z tego, że celuje w skakaniu poprzecznym. Przeskoczył do Petrusa prosto od Williama S. Burroughsa (Lost Education). I pewne rozdarcie między racjonalizmem a metafizyką wydaje się możliwym tropem interpretacji w jego wypadku, bo w kierunku metafizyki ostatnio chadzał – choćby na Ceratitis Capitata, tyle że tam w pojedynkę, a tu zabrał kolegów, podobnie jak on cierpiących na syndrom niespokojnych nut. I złośliwie to wszystko, co u Petrusa kiełkowało w muzykę rozrywkową, sieknęli szybko młotem metafizyki. Ale z drugiej strony wyciągają symetrie i repetycje, które są matematyczną stroną utworów z czasów, gdy studiowało się wszystko naraz, by zostać kanonikiem i próbować praktykować muzykę w możliwie świeckim wydaniu. A taką również miał Petrus w dorobku, motety i pieśni – zresztą sam pisał do nich teksty (po łacinie), urastając do rangi pierwszego songwritera w okolicy. Tak sobie można dopowiadać i interpretować w nieskończoność, bo fakty na szczęście giną w pomroce dziejów.

Kluczowy dla projektu Michał Górczyński znalazł dobre zastosowanie dla swojego klarnetu kontrabasowego, budując w tych utworach podstawę – cięższą i mocniejszą, chyba najmocniej decydującą o charakterze całości, co można sobie uświadomić, zestawiając te aranżacje utworów Petrusa z płytą szwajcarskiej La Morry czy nagraniami brytyjskiego The Hilliard Ensemble. Nawet Noël Akchoté, który prezentował gitarową wersję Presulem ephebeatum (znajdziecie ją na Spotify) poszedł inną, lżejszą ścieżką. Paradoksalnie u Bastardy muzyka wczesnego renesansu staje się raczej muzyką późnego średniowiecza. I pewnie sam wiążę sobie teraz muzykologiczny stryczek, ale z perspektywy tych wykonań XV wiek wydaje się w równym stopniu epoką płynnej rzeczywistości co współczesność.

W czysto instrumentalnych wersjach siedmiu z bodaj czterdziestu znanych utworów Piotra z Grudziądza Szamburski z namaszczeniem wyciąga nuty tak, jak z trudem byłby je w stanie wyciągnąć wokalista. Wiolonczelista Tomasz Pokrzywiński pomaga nieco postarzyć, uszlachetnić konwencję, a Marcin Masecki wchodzi na deser w końcowym Promitat eterno, które obok wspomnianego Presulem… wydaje się drugim gwoździem programu. I wyprowadza nas bliżej światła. Co może i dobrze, bo przy całym uroku, jaki ta płyta ma, to momentami bardzo jednostajne, powolne tempa, zespół całkiem spokojnych nut, który muszę kompensować, nerwowymi ruchami kończyn.

BASTARDA Promitat eterno, Lado ABC 2017, 7/10