Robert Plant, 69: szóstka czy dziewiątka?

Pisałem jakiś czas temu o swojej metodzie słuchania: puścić album w tle, robiąc coś i czekając, czy muzyka przyciągnie uwagę, a dopiero później porządnie odsłuchać z notesem w ręce. I zweryfikować pierwsze wrażenie. W wypadku nowej płyty Roberta Planta wyszło na zero: to, co przy pierwszych słuchaniu wydawało się atrakcyjne, zbladło przy kolejnym – i na odwrót. Z jednej strony przestaję się dziwić „Uncutowi”, który dał płycie Carry Fire 9/10, z drugiej – wydaje mi się, że czas na urealnienie i korektę.

Mój mandat do oceny eks-wokalisty Led Zeppelin? Choćby ostatnie recenzje Band of Joy (którą chwaliłem nawet za covery mojej ulubionej grupy Low i dałem 8/10) oraz lullaby and… The Ceaseless Roar (którą wychwalałem za budowę pomostu między tradycją Ameryki a wpływami muzyki afrykańskiej). Przy obu zauważałem budowę bardzo porządnego zespołu, który na tej drugiej płycie pojawił się pod nazwą The Sensational Space Shifters – i w nieco tylko zmienionym kształcie gra także na nowym albumie. Z okładki nazwa ta jednak zleciała – może dlatego, że sensacji już nie ma, jest za to kontynuacja. A przestrzeń, którą Plant próbuje zakrzywić, wygląda z grubsza tak samo jak poprzednio – tyle że Afryki nieco mniej, koncentruje się wokół tytułowego Carry Fire, z Juldehem Camarą z Gambii, znanym już z poprzedniej sesji Planta griotem. Trochę z jej klimatu trafiło także do otwierającego album, eklektycznego The May Queen.

Tytułowy utwór to jedna z najlepszych kompozycji na płycie, obok niepozornego przy pierwszym odsłuchu A Way with Words – tu z kolei pojawia się Redi Hasa grający na wiolonczeli, gości specjalnych jest więcej – choćby Seth Lakeman grający w kilku utworach na skrzypcach, no i Chrissie Hynde (i jeszcze Richard Ashton na perkusji) w jedynym coverze, Bluebirds Over the Mountain z repertuaru gwiazdy rockabilly Ersela Hickeya. Jak na taki skład mało porywającym, przenoszącym oryginał w okolice podbijanego syntetycznymi brzmieniami i wzbogaconego długą improwizacją folku. Za to styl oryginału tej coverowanej piosenki wypływa na płycie w innym miejscu – w Carving Up the World Again (trzeci najlepszy utwór na płycie) mamy drugie, bardziej udane podejście do podobnej stylistyki.

Ostatnio żartowałem sobie w kontekście Planta z grupy U2 – i proszę, u Planta pod numerem 2 (New World…) mamy piosenkę – tutejszego średniaka – z której fani U2 mogliby być bardziej zadowoleni niż z całej ostatniej płyty grupy Bono (przypomnę tylko, że nowa Songs of Experience już w drodze – premiera 1 grudnia). A skoro tak dobrze jest ze średniakami, to i cały album Planta powinien zasługiwać na bardzo wysokie noty. Dlaczego zatem tylko siódemka, którą już pewnie bystre oko czytelnika wypatrzyło, jeszcze zanim otarło się o niniejsze zdanie?

Po pierwsze, właśnie ze względu na brak zaskoczeń. Zachwalane tu i ówdzie inne utwory przynoszą wprawdzie tę łatwo rozpoznawalną, a przy tym wciąż pełną pewności i uroku liryczną chrypkę Planta, ale parę drobnych kiksów (jak próba z syntezatorowym groove’em w Keep It Hid) też by się znalazło, a całość jest prostą kontynuacją lullaby…. Zestaw kompozycji Przede wszystkim jednak niedźwiedzią przysługę oddali tym razem Tim Oliver, który płytę zmiksował i Bob Ludwig, który odpowiedzialny jest za mastering (legenda, ale zarazem 72-latek – nie chcę nawet wiedzieć, jaki stopień utraty słuchu mnie czeka w tym wieku) – niestety, na poziomie średnio zjadliwej loudness war, czyli oddał do słuchania album przekompresowany, którego z przyjemnością posłuchacie rano w tramwaju, ale wieczorem – szczególnie w pierwszej części albumu – zderzycie się z brakiem powietrza i zmniejszoną dynamiką (we wskaźnikach rzecz jest na poziomie Mothership z roku 2007, na którym audiofilska część fanów Led Zeppelin nie pozostawiła suchej nitki). A problem polega na tym, że Plant to dziś raczej artysta na piątkowy wieczór niż poniedziałkowy poranek. To w skali przyjemności muzycznych raczej dziewiątka, którą pragnęlibyśmy sobie zostawić na deser, a nie akceptowalna szóstka, jakich miniemy kilka w ciągu tygodnia. A tymczasem, zupełnie niepotrzebnie, w wyniku jakichś głupich komercyjnych kompromisów brzmieniowych trzeba wyciągać średnią.

ROBERT PLANT Carry Fire, Nonesuch 2017, 7/10