Czego nauczyły mnie ostatnie premiery o muzyce rockowej?

Przed weekendem ukazała się cała seria tzw. ważnych płyt rockowych. Jeśli tego nie zauważyliście, to pewnie tylko potwierdza tezę, że muzyka rockowa łatwo daje się ostatnimi czasy ignorować. W każdym razie o płytach dyskutowano i rozpisywano się – zazwyczaj tak długo i nudno, jak nauczyła nas w ostatnich latach krytyka rockowa. Dlatego u mnie dziś sama esencja – cztery nowe albumy Queens Of The Stone Age, Stevena Wilsona, The War On Drugs i Oh Sees posłużą do tego, by każdorazowo odpowiedzieć na tytułowe pytanie: co z tego wynika, czego się z tego jeszcze można nauczyć? Szczególnie, że uczyć się podobno powinniśmy na błędach, a te cztery płyty błędów przynoszą niemało.



OH SEES Orc
, Castle Face 2017, 7-8/10
John Dwyer nauczył mnie, jak brzmi dwóch perkusistów we współczesnym nagraniu rockowym – jak jeden Ginger Baker ćwierć wieku temu. W utworze Jettisoned dwaj panowie bębnią tu naprawdę jak Baker. W Cooling Tower – jak gdyby chcieli odtworzyć schemat rytmiczny Can z nieśmiertelnego Vitamin C. Jak pewnie pamiętają niektórzy z Państwa, z gorącego zwolennika grupy Thee Oh Sees stałem się kilka tygodni temu tej grupy fanbojem. Stało się to podczas koncertu prezentującego nowy skład grupy, która „Thee” w nazwie zamieniła na dodatkowego perkusistę (prog-rockowy w formie, a garażowy w brzmieniu utwór Raw Optics na tej nowej płycie zidentyfikowałem nawet jako ten, który zespół prezentował w Katowicach). No dobra, próby z dwoma bębniarzami były wcześniej, ale tu znakomicie wychodzi zespołowi z San Francisco wiązanie energii punkowej i ciężkorockowej z dostojeństwem progresywnej psychodelii. Mówiąc najkrócej – to jest ten zespół, w który mógłby się rozwinąć Hawkwind, gdyby Lemmy’ego nie wyrzucili za narkotyki. Właściwie – jak to bywa z płytami naprawdę ciekawych zespołów – album Oh Sees nauczył mnie jeszcze jednego. A właściwie przypomniał tymi swoimi niedbałymi, łatwo gubiącymi gdzieś sens partii wokalnych (i same partie wokalne) instrumentalnymi w istocie piosenkami jedną z ważniejszych cech dobrej muzyki rockowej: zachęca do uczestnictwa. John Dwyer z zespołem grają dziś mianowicie tak, że nie tylko chce się rocka słuchać, ale nawet by się pograło. Najchętniej na perkusji, na trzeciego. Ale nie wszystkie albumy tygodnia z perkusją obeszły się tak dobrze.

QUEENS OF THE STONE AGE Villains, Matador 2017, 5/10
Szukanie modnych rozwiązań na siłę chwilowo w muzyce rockowej nie działa – tego nauczyła mnie dziś grupa Queens Of The Stone Age Pisałem o tym zresztą szerzej już tydzień temu w nocie dla „Polityki”. A sporo zdrowia kosztowało mnie słuchanie tej wychwalanej przez kolegów z branży płyty, najlepszej (jeśli już szukać pozytywów) w swoich próbach pogoni za rockową estetyką Bowiego (włącznie z tym, że tytuł płyty Villains to przeciwieństwo Heroes). Tu zresztą prasa – jak się okazuje – jest dość zgodna. Stawianie QOTSA w jednym szeregu z The White Stripes (też się pojawia) wydaje mi się jednak przesadą. White to wizjoner i swoje brzmieniowe pomysły ogarnia sam. Josh Homme napisał może i nie najgorsze utwory, ale źle wybrał producenta. Mark Ronson potwierdzał zdolności w różnych gatunkach, jednak nie radzi sobie zupełnie z unowocześnianiem i dolewaniem funku do rockowej formuły QOTSA, nawet pod względem brzmieniowym. Bo rzadko słyszy się tak źle nagraną sekcję rytmiczną – prawdopodobnie zaszkodziła kompresja w miksie. Wyniósłbym z tego jeszcze taką naukę, że zabijanie dynamiki opartej na dynamice muzyce rockowej nie sprzyja. Powtarzam się z tą kompresją, wiem, ale problem też się powtarza.

THE WAR ON DRUGS A Deeper Understanding, Atlantic 2017, 6/10
Niesamowita lekcja Adama Granduciela polega z kolei na tym, że pokazał, jak poddaną odpowiedniej kompresji muzykę Dire Straits można opisać jako indie rock. Granduciel ma niezłe wyczucie aranży rockowych z lat 80. z okolic Knopfler/Petty/Springsteen. Ja załapałem się na to raz, za drugim razem już słuchając z większym dystansem, a teraz już w ogóle z pewnym trudem. W każdym razie o tej słabości lidera The War On Drugs wie już chyba każdy. Nie każdy jednak pamięta (a ja przypomnę), że wzmiankowana epoka to był moment pierwszej poważnej zapaści dla rockmanów szukających dla siebie nowych dróg produkcji (najgorsze płyty Neila Younga, z którym dziś Pitchfork porównuje Granduciela w naprawdę nietrafionej recenzji, w której sięga po zestawienia z Talk Talk i Manuelem Göttschingiem!). Ma też tendencję do bardzo sprawnego – szukam pozytywów – wydłużania kompozycji, których myśl kompozytorska na to nie wystarcza. Robi to zazwyczaj poprzez rozdmuchiwanie ich Knopflerowskimi z ducha solówkami, których wykonawcą jest – zgadliście – gorszym niż Knopfler. Niestety, również songwriting Marka Knopflera na razie lepszy. Przy życiu trzymały mnie niektóre partie syntezatora (ta w singlowym Holding On – poza tym, że patent intro przypomina nieco The Who – w sumie niczego sobie) oraz pytanie, czy Granduciel napisze tu wreszcie swoją wersję Walk of Life. I jest, dość depresyjna, ale w odpowiednim tempie. Pod numerem szóstym – Nothing to Find (nomen omen). Rozchmurzyłem się na moment, słuchając tego i wyobrażając sobie teledysk z wypadkami sportowców.
O kompresji już było, prawda? Powtarzam się, ale i problem się powtarza.

STEVEN WILSON To the Bone, Caroline 2017, 4-5/10 (to premiera z 18 sierpnia)
Steven Wilson pokazał mi, jak konsekwentnie można się rozmijać z duchem czasu. Tak, jak zauważyłem w recenzji sprzed dwóch tygodni. To też jakaś lekcja. Artystę śledzę od ponad 20 lat i kiedyś chwaliłem go sobie za rozmijanie się z epoką, gdy w czasach Britpopu zamiast Beatlesów naśladował Pink Floyd. Z perspektywy czasu – dość siermiężnie. Ale później miał krótki bardzo ciekawy okres uproszczenia formuły. Gdyby ktoś mi powiedział, że po tych 20 latach Wilson nagra kompletnie bezpłciową płytę ewidentnie nawiązującą do britpopowych wzorców i ducha rockowej muzyki lat 90., chyba bym go wyśmiał. Dzisiaj nie jest mi do śmiechu, gdy słucham takiego np. Permanating (tego w sumie warto posłuchać – Wilson czaruje falsetem i beatlesowskim mostkiem), z którym SW mógłby startować w latach 90. w wojnach zespołów. Gdyby miał zespół, oczywiście. Ale jako stary miłośnik twórczości Anglika z okresu Signify i Stupid Dream pozostaję nieporuszony, a nawet nieco znudzony, bo najlepsze piosenkowe nagrania Wilson wydawał lata temu, kiedy mainstream w najmniejszym stopniu się nim nie interesował. Dziś To the Bone trafiło na trzecie miejsce brytyjskiej listy bestsellerów, co pozwala mi postawić tezę o tym, że długotrwałe powtarzanie tego samego po prostu wyjątkowo dobrze działa na fanów rocka.