Smartfon dał nam dostęp do muzyki zawsze i wszędzie. A co zepsuł?

10 lat napisałem dla „Przekroju” felieton o tym, jak idiotyczna jest moda na wchodzące właśnie urządzenie: smartfon. A właściwie iPhone’a, bo nazwy smartfon (w co trudno uwierzyć) praktycznie wtedy nie używano. Po 10 latach postanowiłem się więc raz jeszcze zająć tematem. Bo może kilka moich tez (oryginalny tekst przeczytacie na dole niniejszego wpisu) się zestarzało do poziomu śmieszności, ale niektóre pozostały aktualne. A ponieważ inni dziennikarze zazwyczaj piszą Wam, jak pozytywnie smartfon wpłynął na świat muzyki – np. dając nieograniczony dostęp do nagrań – ja dla odmiany napiszę, co w nim zepsuł. W ramach bonusowego wpisu na weekend.

1. Sprawił, że słuchamy muzyki samotnie.
Niektórzy młodsi czytelnicy mogą się nawet zdziwić – jak to jest słuchać razem, poza sytuacjami koncertowymi? Płyt słuchać wspólnie? Otóż bywało tak. Przypomniał mi o tym oglądany niedawno – ciekawy, bo kompletnie niedzisiejszy – film Richarda Linklatera Everybody Wants Some! Z dłuuugą i bardzo dobrą ścieżką dźwiękową. Rzecz o latach młodości reżysera, czyli o przełomie lat 70. i 80. Wtedy dla odmiany właściwie całe słuchanie było wspólnie – choćby sąsiedzi słuchać mieli wbrew własnej woli. Dziś pokoje nastolatków prędzej poznacie nie po tym, że dobiega z nich hałas, tylko po tym, że jest tak cicho. Bardziej hałasują starzy. A iPhone jak żadne inne urządzenie zrobił z nas samotników – świadczą o tym wyniki badań opublikowanych w ostatnim numerze „The Atlantic”, w sumie dość wstrząsające: dokładnie od momentu wprowadzenia na rynek iPhone’a leci w dół odsetek młodzieży, która chodzi na randki, a gwałtownie rośnie odsetek tych, którzy czują się samotni i/lub cierpią na deficyt snu.

2. Słuchamy muzyki w złych warunkach. Firma Apple wymyśliła iPhone’a jako dobrze skalkulowane przedsięwzięcie biznesowe – tyle na obudowę, tyle na procesor, tyle na fantastyczny dotykowy ekran, tyle na aparat fotograficzny, a reszta (jeśli coś w ogóle zostało) – na słuchawki. Pod pewnym względami mieli rację – przewidzieli, że ten typ telefonu stopniowo oduczy ludzi rozmawiania ze sobą i każe się przełączyć na tryb krótkich wiadomości. Dlatego najgorszy na świecie typ słuchawek, które w równej mierze (nie) obsługują posiadacza, jak i jego współpasażerów w metrze czy tramwaju, stał się standardem przemysłowym. A żeby z tych gubiących częstotliwości słuchawek-pchełek nie wylewała się w przestrzeni miejskiej cała muzyka, producenci zaczęli tym mocniej dbać o to, by muzyka była odpowiednio skompresowana, krzykliwa i głośna w każdym momencie, a co za tym idzie – mniej dynamiczna.

3. Przestaliśmy czytać o tym, co słuchamy. Płyta straciła okładkę, którą zastąpiła ikona folderu. W skrajnych wypadkach traciła również porządek, zastępowany układem alfabetycznym. A ponieważ cyfrowe pliki audio, nawet te legalnie kupowane, zazwyczaj nie są wyposażone w kopertę czy książeczkę, nie było już gdzie napisać, skąd artysta pochodzi, co śpiewa i ewentualnie dokąd zmierza. A to – moim zdaniem – było jednym z powodów, dla których wróciła moda na winyle. Co zasadniczo jest już pozytywną formą wpływu, więc o tym dziś pisać nie będę.

4. Pojawiły się za to wszechobecne setlisty koncertowe.
Serwis Setlist.fm (później kupiony przez Live Nation) wszedł w ciągu roku po starcie iPhone’a – i słusznie, bo społecznościowe zbieranie informacji o koncertach na całym świecie bez internetu w kieszeni nie miałoby racji bytu. Nagle to, co zagrał na bis wasz ulubiony zespół na koncercie, który obaj widzieliście, przestało być przedmiotem sporu. Czy nawet rozmowy. Zamiast tego można było odpalić sobie playlistę z repertuarem koncertu i w samotności posłuchać. A co w tym w ogóle złego? Znika element zaskoczenia – jedziecie na Open’era i dokładnie wiecie, co zagrają.

5. Doprowadził do praktycznej likwidacji piractwa. Ha, wiem, że pod wieloma względami jest to dobra wiadomość. Ale weźmy pod uwagę, jak dobrze działały na początku lat 2000 serwisy p2p obrośnięte całą społecznościową tkanką, skupione na wymienianiu się muzyką, uzupełnione o fora użytkowników i systemy poleceń – dzisiejszy streaming promujący to, za promocję czegoś kto zapłacił, był (przyznaję z bólem, bo generalnie jestem za legalnym dostępem) pod wieloma względami krokiem wstecz. Powiem więcej: piraci pełnili czasem funkcję kuratorów. Streaming próbował z redakcyjną obudową, po czym przestał w to inwestować.

6. Odebrał element romantycznej fantazji na temat muzyki. Zacznę od drobnej uwagi rzuconej przez Olgę Drendę w książce Czyje jest nasze życie (wydana niedawno rozmowa z Bartłomiejem Dobroczyńskim). Autorka mówi tam o tym, jak zaczytywała się w kontrkulturowych tekstach z pisma „Plastik”: W ten sposób, mając 13 lat, zdecydowałam, że moim ulubionym zespołem będzie Throbbing Gristle, choć nigdy go nie słyszałam wcześniej. Nie jest to może najważniejszy fragment tej książki, ale mnie dał do myślenia. Miałem w końcu kolegę, który zdecydował, że zostanie fanem Hawkwindu, nie usłyszawszy jeszcze właściwie żadnych nagrań tego zespołu. Działał tu sam opis. Na dostęp do nagrań trzeba było poczekać miesiącami, a może i dłużej, wyobrażając sobie, jak też ten Hawkwind może brzmieć. Nie pisałbym tego również, gdybym nie miał podobnych doświadczeń – choćby z grupą Gong. Bo uznałem, że skoro kolega zarezerwował sobie stanowisko pierwszego fana Hawkwindu w klasie, to stanowisko pierwszego fana Gongu musi być stosunkowo blisko i jest wolne. Może przesadzam, ale nie pod jednym względem: również w moim wypadku pierwszym kontaktem z muzyką bywał towarzyszący jej storytelling, opis, recenzje, teksty piosenek, czasem wywiad. I zjawisko „ulubionych zespołów na podstawie opisu” znikło nieodwołalnie w czasach, gdy wszystko można sprawdzić tu i teraz. A fantazja to czasem dobra rzecz. Dobra fantazja daje energię do tego, żeby posłuchać muzyki parę minut dłużej przed przeskipowaniem do następnego utworu.

7. Stopniowo odbiera nam element przypadku. Jeśli czegoś słuchamy, to dlatego, że ktoś nam to coś podpowiedział, algorytm zaproponował, albo sami sprawdziliśmy, że ma wysokie oceny. Słowem: że powinniśmy tego posłuchać. Czymże to jest, jeśli nie zmniejszaniem ryzyka, że nam się nie spodoba? To zresztą kolejna z wielu dziedzin (pokazuje to także wspomniane badanie „The Atlantic”), w których coraz mocniej zmniejszamy ryzyko. To wszystko z kolei dlatego, że najcenniejszą walutą związaną z odbiorem muzyki stał się czas. Pisałem o tym niedawno w tekście dla magazynu „Książki”, polecam – można pewnie jeszcze gdzieś znaleźć na papierze, to ten numer z Tuskiem lub Żulczykiem na okładce, do wyboru. Bierzcie Żulczyka w razie czego – lepiej się zna na muzyce.

Poniżej mój tekst z sierpnia 2007 roku:

Tylko dla iDiotów

Ktoś zadał sobie trud i wyliczył, że gdyby lepiej zainwestować pieniądze odkładane na nowe cudo techniki – multimedialny iPhone firmy Apple – w ciągu 30 lat można by zarobić 11 tysięcy dolarów. W ten sposób otrzymaliśmy odpowiedź na pytanie, ile kosztuje moda.
IPhone, zanim jeszcze wszedł na rynek, już obrósł w legendy, parodie, dowcipy. Właściciele tańszych telefonów fundują sobie tapety udające iPhone’a, a posiadanie pudełka męska część jego amerykańskich odbiorców uznała za nowy, świetny sposób na podryw: „Miło mi cię widzieć. Przy okazji – to zgrubienie w mojej kieszeni to iPhone”. Mnie jednak ten debiut dał jasno do zrozumienia, że nie tyle iPhone jest nowym iPodem – nowym, najbardziej pożądanym gadżetem – ile Apple jest nowym Microsoftem, czyli dość brutalnym monopolistą, tym bardziej perfidnym, że sprawniejszym marketingowo i opakowanym w bardziej estetyczny papierek.
Polscy użytkownicy iPoda nie narzekają, choć wciąż nie mają dostępu do sklepu iTunes, jednego z większych atutów urządzenia. Za to przy zgrywaniu muzyki do iPoda muszą korzystać z programu iTunes, jednego z jego większych nieszczęść. IPhone idzie dalej w tym kierunku. Firma Apple podpisała porozumienie o sprzedaży telefonu w pakietach tylko z jedną siecią – AT&T. Wszystko wskazuje na to, że gdy oficjalnie wprowadzi cudo do Europy, to też tylko do jednego operatora. A kiedy oficjalnie wprowadzi rzecz do Polski – nie wiadomo.
Choć nie pisałbym tego wszystkiego, gdyby nie to, że iPhone do Polski właśnie trafił. Mali importerzy zaczęli ściągać to urządzenie z Ameryki i sprzedawać je wysyłkowo za sumy rzędu trzech tysięcy złotych. Oczywiście telefony mają blokady na amerykańską sieć AT&T, których na razie nikt nie potrafi zdjąć. Bez wykupienia abonamentu w amerykańskiej sieci (minimum 60 dolarów miesięcznie plus opłaty roamingowe) można aktywować pozostałe funkcje, czyli korzystać z Internetu, słuchać muzyki i oglądać filmy, ale dopiero po znalezieniu pirackich wskazówek („Nie gwarantuję, że każdy będzie wiedział, jak to zrobić” – pisze jeden z internetowych sprzedawców). Wielkie gremia europejskich hakerów właśnie kombinują, jak by tu zdjąć blokadę i przywrócić iPhone’owi także funkcję podstawową.
Leży koło mnie moja stara komórka z aparatem dwa megapiksele – tak jak iPhone. Ale ma jeszcze lampę błyskową. To nie wszystkie różnice. Z mojego starego telefonu można wysyłać MMS-y. Ma też wymienną baterię w przeciwieństwie do iPhone’a. I jeszcze wejście na karty pamięci, którego Apple nie montuje (karta pamięci odpowiadająca czterem gigabajtom pamięci iPhone kosztowałaby mnie aktualnie jakieś 150 złotych). Przy zakupie nie musiałem też podpisywać kontraktu liczącego sobie 17 tysięcy słów – rekordowej długości porozumienia w historii kontaktów między sprzedawcą i nabywcą. No i drobiazg: z mojego mogę zadzwonić. Ale to iPhone – cięższy (135 gramów) i z pięknym logo Apple – lepiej by się nadawał jako przycisk do papieru. Nie, mój telefon to żaden wypas. Kosztuje aktualnie złotówkę w promocji. Więc jeśli ktoś ma trzy tysiące, to go stać. Za pozostałe 2999 złotych może sobie kupić laptop. To takie stare i trochę już niemodne wielkich gabarytów urządzenie, które w połączeniu z telefonem pełni wszystkie funkcje iPhone’a. Różni się tym, że z funkcji tych pozwala korzystać wygodnie i wydajnie. Można usiąść, popracować i zarobić na jakieś nowe modne urządzenie, które pojawi się za parę lat.

PS I pomyśleć, że tym nowym modnym urządzeniem po 10 latach ciągle jest iPhone…