Uff Festival

Łatwy temat dla dziennikarza jest wtedy, gdy się coś wydarzy. Zwykle gdy wyskoczy coś nieoczekiwanego, a już szczególnie złego – lub przynajmniej dramatycznego. Porażki, skandale, zawody czy trudności to już tematy murowane. Dlatego (paradoksalnie) Off Festival przed rokiem miał wyjątkowo dużo prasy – choćby z powodu odwołań koncertów. Dziś z tej perspektywy mieliśmy flautę. Mili ludzie, murowana pogoda, koncerty praktycznie bez pudła, na które można było chodzić z przyjemnością – uczucie ulgi nie ustępowało właściwie ani na moment, a ponarzekać można było co najwyżej na to, że w którymś food trucku gdzieś podali czerstwe pieczywo albo że kino festiwalowe przeszkadzało komuś w odbiorze koncertów na Scenie Miasta Muzyki, czyli tej głównej.

Po pierwszym dniu były głosy, że właściwie taki jeden dzień może robić za cały festiwal. Dla mnie właściwie cały festiwal mogłyby zrobić – na dużym kontraście stylistycznym – znakomity koncert reaktywowanego Łoskotu z publicznością, która wyraźnie wczuła się w to, jak pilnie muzycy siebie słuchają (przy czym był to Łoskot znacznie bardziej powściągliwy niż ten przed 12 laty), a potem Shellac na głównej scenie, z charakterystycznym brzmieniem gitary Steve’a Albiniego – świdrującym, a zarazem mającym oparcie w garażowym, dość archaicznym fuzzie.

Albini rozpoczął serię popisów przedziwnej, nieco momentami abstrakcyjnej festiwalowej konferansjerki, z filozofowaniem i (to już w wydaniu Boba Westona) nabijaniem się ze starych rockowych zespołów – Lynyrd Skynyrd, Thin Lizzy czy REO Speedwagon, a ich podśmiechujki zderzały się z monologami Henry’ego Rollinsa z wyświetlanego obok filmu Kaseta: dokumentalna składanka. Wszystko zatem w duchu DIY. W pewnym sensie – zadając publiczności zaskakujące pytania o różne intymne sytuacje (w kim w danym roku byliście zakochani? z kim wyjedziecie z tego festiwalu? – itd.) – zachowywała się Feist, swój repertuar grając bardzo solidnie i może nawet ze zbytnim pietyzmem przetwarzając swoje wokale na lekko archaiczną, ale z czasem wpadającą w rutynę modłę.

Drugiego dnia tę linię kontaktu z publicznością doprowadził do perfekcji Richard Dawson, który pytał słuchaczy, czy widzieli UFO (tylko po to, by się do tego zabawnie odnieść – że on też coś widział i z pewnością był to efekt działania sił pozaziemskich… albo człowieka), opowiadał, że czuł się źle pięć minut temu, a potem znowu dobrze i narzekał, że wszędzie dookoła te molekuły, co męczy jego, człowieka idei. Dawson śpiewał lepiej niż Feist (jeden z kolegów słusznie zauważył, że potrafi z głosem zrobić to, co Kanye West, ale bez Auto-Tune’a), grał na gitarze (małe, sfatygowane pudło z wmontowanym przetwornikiem znane z klipów w sieci) lepiej niż Albini i właściwie cokolwiek sobie wymyślimy, posiadł to w stopniu najwyższym. Może poza wyglądem zewnętrznym, bo wyglądał mniej okazale niż na zdjęciach i gdy zaczął niepewnie zapowiadać swój solowy występ, można było pomyśleć, że to jakiś zakłopotany techniczny Dawsona. Niełatwy gatunek – na nowo pisane niby-folkowe pieśni, wykonywane a cappella, z gitarą (był Soldier z ostatniej płyty), albo też popisy na gitarze solo (był Judas Iscariot z albumu Nothing Important) – artysta zamienia w porażający spektakl dla prawie każdej publiczności. Ta off-festiwalowa, ponieważ nie jest „prawie każdą”, przyjęła go po prostu doskonale. Pod tym względem Scenę Eksperymentalną imprezy należy zaliczyć pewnie do czołówki najlepszych klubów koncertowych w Polsce.

Płynnie przeskoczyłem jednak do drugiego dnia, a tu jeszcze pierwszy ledwie napoczęty. Duża część publiczności doskonale bawiła się przy Idles (o czym poczytacie w bardzo ciekawej relacji Onet.pl), gdy ja słuchałem grupy Trupa Trupa – dobrze przygotowanej do zagrania fragmentu swojego repertuaru (ze kilkoma dobrze wróżącymi utworami z nowej, zapowiadanej na jesień płyty), choć zabrakło tu może tego momentu, gdy wykonania koncertowe ktoś śmielej przeobraża w jakąś zupełnie inną jakość. Tak było na koncercie Beak>, bardzo chwalonego zespołu Geoffa Barrowa. Tyle że jego początek znużył mnie wtórnością – dopiero dalsze fragmenty, słuchane już z oddali, wydawały się organizować w dużo ciekawsze, długie formy. Ale trzeba czasem coś zjeść i czegoś się napić, a poza tym wygrała ciekawość (skarcona nieco, bo nie był to występ szczególnie odkrywczy, podobnie jak wcześniej solowy koncert Normana Westberga ze Swans) zobaczenia Hexy w namiocie eksperymentalnym. Choć może przy bardziej ceremonialnym, pilniejszym uczestnictwie te wypisy z fascynacji sceną industrialną robiły większe wrażenie.

To nie był ostatni akcent związany z twórczością Davda Lyncha (Hexa ilustrowała muzycznie jego cykl Factory Photographs), kolejnym był sobotni występ Kwadrofonik z Arturem Rojkiem, bardziej już poetycki i bardzo wierny twórczości duetu Badalamenti-Lynch. Wcześniej nie miałem szczęścia do namiotu Trójki, gdzie ominęły mnie występy Royal Trux i Silver Apples, odrzucone na korzyść PJ Harvey i Mitch & Mitch. Czy słusznie? Trudno wyrokować, ale zarówno Harvey ze swoim dziewięcioosobowym zespołem zbudowanym na podobieństwo The Bad Seeds, z dużą wymiennością ról i szeroką paletą instrumentów, jak i Mitche zaprezentowali się jako perfekcjoniści. PJ Harvey gra na tej trasie od dawna praktycznie ten sam materiał, z lekkimi modyfikacjami w końcówce koncertu (tu mieliśmy 50ft Queenie, Down By the Water i To Bring You My Love), Mitche musieli się jakoś odnieść do śmierci Wodeckiego i zrobili to w sposób ładny, nienachalny i pełen swoistego luzu.

Nie zapominam oczywiście o Ryleyu Walkerze, który po południu dał znakomity koncert pokazujący, jak młodzi muzycy (świetny perkusista) mogą dziś grać miękkiego, swobodnego southern rocka z brzmieniową kompozycją gitar dwunastostrunowej i elektrycznej. Bez pretensji i doskonale technicznie. Ani o zaocznym pojedynku dwóch różnych kulturowo wokalistek na Scenie Eksperymentalnej, która tego dnia była Folkową Eksperymentalną – Genowefa Lenarcik (Żywizna, Rogiński świetny jak zwykle, a nawet bardziej) moim zdaniem lekko wygrała na punkty z Nourą Mint Seymali, co wydawała się potwierdzać reakcja publiczności. No ale znów – to ten najbardziej unerwiony punkt Off Festivalu, tu ludzie nie powściągają emocji.

Na temat Siksy (która – poza brzmieniem Shellac, moim zdaniem dobrze oddanym w nagłośnieniu koncertu – stała się jedną z festiwalowych kontrowersji) nie mam nic do powiedzenia. No ale Dawson grał w tym samym czasie. W ogóle trochę mniej uwagi poświęciłem w tym roku polskim „porankom”. Trochę mi przykro, ale naprawdę – późniejszy program nie pozostawiał przerw rekreacyjnych.

Nie inaczej było w niedzielę, którą na festiwalu udało mi się zacząć od bardzo poukładanej koncertowo i zręcznie wykorzystującej potencjał płyty Kobiety z Wydm, fragmentów rozbrykanego rockandrollowo Bastard Disco i wzbogaconego o chór L.Stadt, a później tria Circuit des Yeux, które grało ładnie, z akcentem na zdolną i oryginalnie brzmiącą (rewers Antony’ego – zauważył znajomy redaktor) Haley Fohr. Tyle że do połowy było trochę jakby bez werwy, w końcówce – bardzo dobrze.

Idris Ackamoor, wystylizowany niczym Sun Ra, zgodnie z przewidywaniami zagrał bardzo dobry koncert ze swoim zespołem po afrykańsku nieco poluzowanym rytmicznie, co w zestawieniu z jazzmanami zachodnimi może wypadać jak niedopięta koszula przy takiej dopiętej na ostatni guzik. Ponad przewidywania wyrosły nowe nagrania, które zaprezentował podczas tego niedługiego występu. Mapa po powrocie brzmiała dobrze, mimo że czasy się zmieniły. No ale w środku festiwalowego dnia skoncentrować się na takim koncercie trudniej.

Niedziela była dniem najtrudniejszych chyba wyborów. Zestawione o tej samej porze koncerty Conora Obersta (główna scena) z zespołem i grupy Preoccupations (namiot) równie dobrze można by było zamienić miejscami. Młodsza publiczność wybrała chyba raczej Kanadyjczyków (i podobno był to jeden z najlepszych koncertów imprezy), ja poszedłem na pozbawionego już dawnego hajpu Obersta, który najpierw grał dla garstki słuchaczy, ale się rozwinął w okolicach politycznego Too Late To Fixate, rozgadał na temat Trumpa, a potem pokazał, że na scenie nie jest już introwertycznym chłopakiem z Bright Eyes.

Dobre wrażenie poprzednich wykonawców przygasił, a kolejnym podebrał, występ Thee Oh Sees. Cztery lata temu chwaliłem ich raczej bazując na głosach znajomych, bo samemu widziałem tylko przez chwilę. Teraz zagrali tak, że można by na temat tego koncertu napisać dysertację. Nigdy nie myślałem, że mieszaninę starej, garażowej psychodelii i space rocka da się tak dobrze zamienić w nowoczesny show, które zabija tempem, a zarazem budzi podziw techniką grania i intensywną choreografią dwóch perkusistów (którzy grali zasadniczo to samo). TOS na żywo prześcigają sami siebie, to coś o klasę lepszego niż ten sam zespół w wersji płytowej, a krótkie spodenki i Gibson SG (uwaga, dzięki obywatelskiej korekcie mogę dopisać, że to instrument zbliżony kształtem do SG wyprodukowany przez Electrical Guitar Company) będą mi się teraz kojarzyć nie z AC/DC, tylko z Johnem Dwyerem.

Każda relacja po przekroczeniu tej miary punktu kulminacyjnego staje się jakoś mniej ważna, a dopisując ostatnie zdania do tej, wiedziałem już, że ani Boris, ani przyjemnie brzmiący Arab Strap, ani nawet This Heat (spokojnie można zaniedbać to „This Is Not”) nie przebili trzeciego dnia działającej już 20 lat załogi Dwyera z San Francisco. Czy udało się to grupie Swans w kończącym festiwal 2,5-godzinnym secie? Czy skończyło się trzęsieniem ziemi, rozruchami w Katowicach, a może ktoś zachorował, choć muzycy Swans chyba nie chorują, prawda? – w końcu przed ostatnim występem festiwalu, gdy stawiam kropkę w tym końcowym akapicie (proszę wybaczyć literówki!), ryzyko, że coś się jednak wydarzy, jest niemałe. No ale jeśli macie te słowa przeczytać przy śniadaniu, to muszę zaryzykować. Jeśli więc nic złego się nie stało, a o czołowej muzycznej imprezie w kraju nie mówili w TVN24, to znaczy, że Off Festival odblokował się na dobre i teraz jego twórców (którzy pewnie odetchnęli z ulgą) czeka zadanie znacznie trudniejsze niż naprawa złego wrażenia – dorównanie za rok tej jednej z lepszych edycji w historii imprezy.