Ciężkie irańskie drony dla każdego

Jak powszechnie wiadomo, zostałem zatrzymany na Okęciu po próbie przemytu eksperymentalnej elektroniki z Iranu. A ponieważ był to jeden z nielicznych momentów w życiu dziennikarza, gdy może się wyświetlić z egzotyczną muzyką nieco szerszej publiczności, postanowiłem wątek pociągnąć. Owszem, nie każdy by na to poszedł. Robert Sankowski, który zmarł w poniedziałek (nie mogę przestać o tym myśleć, nasze ścieżki krzyżowały się co i rusz, warto dziś poczytać wspomnienia w „GW”), raczej by tego nie zrobił, bo afiszowania się z własną osobą chyba nie lubił. Ilekroć dzwonili do mnie z jakiejś telewizji i pytali, czy skomentuję śmierć takiej to a takiej osoby z show biznesu i rzucałem nazwisko Roberta – mówiąc, że lepiej by opowiedział – twierdzili, że Sankowski zawsze im odmawia. Z jakichś powodów wyjątkowo rzadko jak na tak cenionego dziennikarza pchał się przed kamery i do studia radiowego. Za co pewnie wypada go docenić jeszcze bardziej.

Podwójnie ciężko się żegna kogoś takiego w dobie serwisów społecznościowych, kiedy dwa dni wcześniej czytało się jeszcze o tym, że Robert aktualnie słucha pierwszego The Verve o wschodzie słońca (w Warszawie, bo do Katowic na festiwal już nie mógł przyjechać). I kiedy ledwie od paru tygodni byliśmy znajomymi na fejsbuku. Sytuacja była podwójnie niekomfortowa, bo jak się okazało i ja, i on czekaliśmy na zaproszenie od tego drugiego. A kiedy w końcu przypieczętowaliśmy znajomość, tak się złożyło, że miałem na szczycie listy opublikowanych status, który udostępnił Peja – o zbiórce na dziewczynkę z nowotworem. Hej, no to się nazywa mieć pecha i wybrać zły moment. Tyle się krygowałem z zapraszaniem innych i czekałem aż sami zaproszą, a gdy się wreszcie przełamałem, u Ciebie powitało mnie na ścianie info o zbiórce na dziewczynkę chorą na raka – napisał mi wtedy Robert. Ja na to: Wolałbym Cię powitać inaczej. Jutro to by była recenzja przecudownej płyty Richarda Dawsona. Więc może załóżmy, że jest już jutro – i tyle! Miło cię mieć wśród znajomych także tutaj.

Na to Robert (że zacytuję dalszy ciąg prywatnej rozmowy, który dobrze pokazuje, jak potrafił sobie radzić, wiedząc, że jest śmiertelnie chory): Nie ma sprawy, zamiast się doszukiwać wszędzie jakichś wyimaginowanych znaków od losu, powinienem się trzymać zasady że trzeba żyć tym co tu i teraz. I na przykład zająć się przyjemniejszymi rzeczami. Ja na przykład do nowego Ride mam większy dystans. Tak samo jak Slowdive, mam wrażenie, że pary tam starcza tylko na kilka numerów. I tu pogadaliśmy sobie o tych dwóch płytach i o nostalgii, czego nie upublicznię, a następnego dnia Robert mnie zastrzelił: Jeszcze raz przeczytałem naszą wczorajszą korespondencję i doszedłem do wniosku, że albo odpowiadasz tak ostrożnie z grzeczności i delikatności, i w takim wypadku wszystko OK, albo nic nie wiesz, gdy tymczasem ja wychodzę na świra, który nerwowo reaguje na info o dziewczynce chorej na raka na tablicy znajomego. Ja: Wiem. I wolę ostrożnie niż z jakimś głupim żartem. Na co Robert: Nie ma sprawy, można żartować. Sam cały czas próbuję.

To „sam cały czas próbuję” rezonuje mi teraz w głowie. W innych czasach zastanawiałbym się, o czym była nasza ostatnia rozmowa, jak się skończyła, czy nie wyszedł z niej urażony. Teraz mogłem sobie zajrzeć do historii i po prostu wszystko wiem. Zuckerberg, ty grabarzu!

Muzyka Siavasha Aminiego (nazwisko tak obce, że nawet macierzysta wytwórnia artysty dała je na grzbiecie płyty z błędem) też brzmi jak podróż w strefę mroku na granicy między życiem a śmiercią, ale choć zarazem jest ciężka i oniryczna, to kryje niezwykłą dynamikę. Od strony muzyki nawiązującej do marzeń sennych dałoby się do tego dojść ścieżką od wspomnianych shoegazingowców albo poruszającego się w tych rejonach Jefrego Cantu-Ledesmy (ostatnia płyta nierówna, ale jeden utwór znakomity!), ale bliżej byłoby jednak zdecydować się na podejście do nowej płyty irańskiego artysty po przesłuchaniu wczesnych płyt Bena Frosta. To pejzaże dźwiękowe znacznie bliższe ludziom niż bezwzględnym maszynom, pełne uczuć i skojarzeń z naturą, ale tak samo obezwładniające brzmieniem łączącym instrumenty tradycyjne (skrzypce, kontrabas) i elektroniczne drony. Szczególnie poruszające w końcowych z czterech części Tar: Face On the Sand i The Dust We Breathe.

Album Irańczyka wydała wytwórnia Hallow Ground ze Szwajcarii, gdyby mnie rzeczywiście zatrzymali na lotnisku z walizką pełną płyt (opisany na wstępie przypadek pochodził z łamów ASZdziennika), musiałbym więc podróżować z Zurychu albo Lucerny. Ale wyobraźcie sobie, że wwożę do kraju poprzedni materiał Aminiego: minialbum Familial Rot nagrany w duecie z Amerykaninem Mattem Finneyem. Opiszę krótko model pracy: artysta z Teheranu (Amini) nagrywa dla wytwórni z Mexico City (Umor-Rex) album, który zostaje zmasterowany w Australii (Lawrence English) i opublikowany na kasecie w limitowanym nakładzie 105 sztuk. Wwiezienie tego na Okęcie nie dodaje tu już wiele punktów za egzotykę. Chyba że przypomnimy sobie nasz aktualny rządowy stosunek do wszystkiego, co przychodzi ze Wschodu.

SIAVASH AMINI Tar, Hallow Ground 2017, 7-8/10

Dziś wieczorem w radiowej Dwójce będziemy z red. JH – idąc za podpowiedzią ASZDziennika (zwracam uwagę, że Amini to właśnie opisane przez serwis ciężkie irańskie drony!) – prezentować irańską, a właściwie perską elektronikę przez całe dwie godziny. Poza Aminim pojawi się inny perski artysta, znacznie bardziej znany Ata Ebtekar, czyli Sote. Urodzony w Hamburgu, wychowany w Kalifornii (na tamtejszym hip-hopie – nie zmyślam!), ale mieszkający w Teheranie. Działający jako artysta wizualny i dźwiękowy. I od lat łączący w swych nagraniach (trochę na zwór perskiego pioniera Dariusha Dolata-Shahiego) z elektroniką elementy muzyki tradycyjnej Iranu i brzmienia tamtejszych instrumentów strunowych – santuru i setaru. Nowy program, zamówiony przez berliński CTM Festival, wyszedł właśnie na płycie i momentami przytłacza szybkimi zmianami nastroju – przez chwilę jesteśmy w kręgu perskiej rytmiki i wirtuozerii, by za moment wyskoczyć na terytorium sonorystyki, albo i na granicę muzyki konkretnej – w emocjonalnym geście niszcząc po drodze to naturalne piękno – a potem wrócić na moment w krąg muzyki nawiązującej do hip-hopu, ale pozbawionej perkusyjnego beatu, czyli głównego hiphopowego tworzywa. Te szybkie przeskoki i efekty brzmieniowe bliższe są chłodnej technologii cyfrowej, co mocno odróżnia Sote od Aminiego.

Posłuchajcie Sacred Horror In Design także po to, by sobie uświadomić, że muzyka Aminiego była w istocie bardzo komunikatywna, bliska zachodniej publiczności i przystępna (o Sote pisał ostatnio nie tylko „The Wire” – w superlatywach – ale i Pitchfork). W obu czytelne są potężne emocje, być może rodzące się właśnie na styku bardzo tradycyjnej kultury i supernowoczesnej technologii (być może jest w tym gdzieś taki niepokojący paradoks jak z umierającymi ludźmi na terytorium Zuckerberga). I bynajmniej nie piszę tego dlatego, że udzielił mi się absurdalny humor ASZDziennika. Choć to prawda, trochę mi się udzielił – no ale pamiętajcie słowa, które mi dźwięczą w głowie: „cały czas próbuję”. A jeśli nie wierzycie w tezy o tym, że Iran w muzyce się liczy, przypomnijcie sobie status tamtejszej kinematografii przed 20 laty i porównajcie go z dzisiejszym.

I – że tak raz jeszcze nawiążę do tekstu w ASZDzienniku – miejmy nadzieję, że te nagrania posłużą znanemu muzykowi Arturowi R. do budowy line-upu tegorocznego OFF Festivalu w Katowicach. Choć tegorocznego to już chyba nie, bo się odbył. Niech będzie przyszły rok. Tylko koniecznie z międzylądowaniem na Okęciu!

SOTE Sacred Horror In Design
, Opal Tapes 2017, 7/10