Gay, mój ulubiony dziwak
Załóżmy, że wytwórnia International Anthem urządza wybory największego ze swoich freaków. A wydaje praktycznie samych oryginałów(łek) i stylistycznych dziwaków: trębaczka Jamie Branch, zachwalany tu ostatnio perkusista Makaya McCraven, wreszcie trudny do sklasyfikowania uciekinier z Chicago Jeff Parker, no i formacja Irreversible Entanglements (autorzy jednej z moich płyt zeszłego roku), która jutro gra na świetnym programowo festiwalu Jazz Jantar w Gdańsku. Wszyscy oni grają muzykę niemożliwą do sklasyfikowania, ale największy z nich wszystkich dziwak to prawdopodobnie Ben LaMar Gay, którego tegorocznej płyty nie mogłem się nachwalić, ale też nie potrafiłem zaszufladkować, i którego zeszłoroczny album z triem Bottle Tree był dla mnie objawieniem z okolic bliższych muzycznego środka. Dzisiaj będą znowu duże słowa, więc jeśli ktoś nie lubi pochwał, może się rozłączyć i umartwiać przy ulubionej muzyce przypominającej wszystko inne. Zamiast posłuchać muzyki innej niż wszystko.
Jak zaznaczyłem powyżej, przez ostatnich 12 miesięcy uprawiam głównie bezkrytyczną promocję jednej z małych wytwórni z Chicago i jeszcze sam jej za to płacę, kupując kolejne albumy. Najnowsze dwa nagrał właśnie pochodzący z Chicago Ben LaMar Gay. Są właściwie uzupełnieniem wspomnianego wyżej albumu Downtown Castles Can Never Block The Sun. Ten był z kolei wyborem z tego, co Gay dotąd nagrał, no ale gotowych nagrań na znakomitym poziomie pogrupowanych w różne kategorie ten kornecista, wokalista i kompozytor ma najwidoczniej o wiele więcej. Na podstawie Grapes, najnowszego wydawnictwa, mogę go uznać już nie za muzyka zainspirowanego wczesnym Soft Machine – jak pisałem poprzednio – tylko po prostu jako współczesną krzyżówkę osobowości tamtej formacji: Roberta Wyatta (też grywał na kornecie!) i Kevina Ayersa. Czyli szalonego i eklektycznego kolażowca, nieco nerwowego, nielubiącego nudy i stagnacji muzyka, zarazem bardzo uwrażliwionego na liryzm partii wokalnych.
Pisałem już o skojarzeniach z przesyconą afrykańskimi inspiracjami muzyką Joshuy Abramsa, a także o oczywistych skojarzeniach rozkosznego harmonicznie Muhal z Roisin Murphy i Moloko, ale nie mogłem zauważyć – bo tego nagrania zabrakło na Downtown Castles…, choć zawiera frazę tytułową tamtej płyty – utworu Tears. A ten jest na Grapes i przynosi z kolei popis kapitalnego wibrato kojarzący się z wokalistyką Horace’a Andy’ego. Gay spod małego palca strzela potencjalnymi klasykami i z opublikowanych teraz nagrań wiemy, że na razie widać było zaledwie wyłaniający się wierzchołek jego talentu. Także jako multiinstrumentalisty – choć pojawiają się tu goście, mamy pojedyncze wejścia smyczków i dwuosobowego chórku, za te harmonie dęciaków w Muhal odpowiada Rob Frye. Zachowuje to wszystko tempo i nerw szkicownika, ale choć Downtown… miało być ekstraktem, wyborem najciekawszych nagrań, widać, że i Grapes nie zawiera słabego momentu.
Druga z nowych płyt, 500 Chains, jest trudniejsza i dziwniejsza. Okazuje się po trosze słuchowiskiem – mamy tu teksty Gaya w postaci ośmiu ilustrowanych muzyków rozdziałów audiobooka. Ale te przeplatane są muzyką jeszcze bardziej egzotyczną, momentami sowizdrzalską (The River, the Warden and You), z przedziwnie pracującą sekcją rytmiczną – znanym z Bottle Tree Tommaso Morettim (drugi znany mi Moretti-perkusista) i tubistą Joshuą Sirotiakiem, którzy grają rodzaj akustycznych beatów hiphopowych w wersji spontanicznie się momentami rozjeżdżającej. Do tego Will Faber, który wymiennie gra na gitarze i afrykańskiej lutni ngoni (to ten prosty łącznik z Joshuą Abramsem), no i lider popisujący się jako kornecista, ale też flecista. Wpadają wspólnie w granie z pogranicza Americany, ale czarnej Americany. To jeden z nielicznych znanych mi muzyków, który i w rapie, i w folku, a nawet country mógłby zabrzmieć wiarygodnie. Jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi.
Na 500 Chains wpływy Wyatta czy Ayersa się ulatniają. Kolażowość znika, ustępuje pewnej filmowości w tych fragmentach literackich i swobodnemu graniu stałego kwartetu, zostaje tylko duch swobody o niemal cyrkowym charakterze, słyszalny choćby w ostatnich taktach Oh, No… Not Again!, które wybrzmiewają, zanim w finale po raz ostatni pojawi się głos głównego bohatera. I tu łatwo się zorientować, że tak jak przy najlepszych w ostatnich latach albumach z okolic czarnych brzmień charyzma Gaya jest na tyle duża, że mógłby w ogóle nie grać, tylko mówić.
Ostrzegałem, że będę chwalił. I miło, że zostaliście mimo tych ostrzeżeń. Ale nie sądziłem, prawdę mówiąc, że będziecie tkwili w tym wpisie aż do tego miejsca, zamiast po prostu posłuchać dwóch wklejonych tu albumów.
BEN LAMAR GAY 500 Chains, International Anthem 2018, 7/10
BEN LAMAR GAY Grapes, International Anthem 2018, 8/10