Czarne w dwóch rozmiarach – poradnik szafiarza

Dziś zabawię się w szafiarza – bo to chyba rodzaj męski szafiarki, prawda? Powtórzę to, co każda szafiarka zawsze powtarza: musicie mieć w szafie coś czarnego na dzień i coś czarnego na wieczór. Tyle że w przeciwieństwie do mieszkającej dwa bloki dalej słynnej szafiarki (której personalia utajnię, bo jest przedmiotem rodzinnych anegdot i nie chcę, żeby się biedaczka musiała stresować – w każdym razie ilekroć ją widzimy, ubrana jest na czarno) ja trzymam w szafie płyty. A właściwie trzymam je w garderobie – mieliśmy w mieszkaniu kilka metrów przestrzeni, teoretycznie na garderobę, w których obiecałem zmieścić się z całym muzycznym dobytkiem – włącznie z czarnymi płytami. Skąd taka obietnica?

Skoro już was ta historia zainteresowała, to odpowiem. Otóż poznałem wiele historii radiowych czy prasowych dziennikarzy muzycznych, którym rozrastająca się płytoteka – wychodząca na pokoje, do przedpokoju, a czasem i do kuchni – zniszczyła małżeństwo lub inny trwały związek, stopniowo utrudniając życie w mieszkaniu komukolwiek poza posiadaczem płyt. I postanowiłem ten żywioł opanować, przy okazji zyskując pomieszczenie tak szczelnie wypełnione płytowym towarem, że wytłumione do granic możliwości. To tutaj piszę te słowa – jako szafiarz w pełnym tego słowa znaczeniu. Bo moja przestrzeń do pracy charakteryzuje się tym, że nie ma w niej okna, można więc przyjąć, że jest rodzajem szafy. Dlatego szafiarska konkurencja nie robi na mnie wrażenia – bo kto z nich realnie pomieszkuje w szafie?

Ale przejdźmy do czarnych – brzmień i rytmów, rzecz jasna, bo mnie się to raczej tak kojarzy. Otóż czarna może być krótka albo długa. Może i banał z punktu widzenia szafiarki, ale coraz mniej ostatnio formatów pośrednich. Mistrzem formatu krótkiego był J Dilla i mam wrażenie, że połowa tego, co się dzieje w okolicach hip-hopu, to rzeczy z ducha zmarłego 11 lat temu Jamesa Yanceya, który momentami trochę mnie nawet rozczarowywał tym, że swoje utwory przycina do takiego krótkiego, esencjonalnego formatu, kreśląc w nich nie piosenkową strukturę, tylko ledwie prostą figurę rytmiczną. Ale robił to w pięknie rozklekotany, swingujący sposób, unikając sztywnych beatów pod linijkę. Swoimi kwintolami J Dilla zmienił całą czarną muzykę bardziej chyba niż ktokolwiek po nim. Przynajmniej na razie.

Te kwintolowe albo triolowe, „pijane” układy rytmiczne mają chyba to do siebie, że lepiej się na nich buduje krótsze formy. Słychać to na płycie, która jest ostatnio moją „czarną na dzień”. U brytyjskiego wokalisty i producenta o nazwisku Reginald Omas Mamode IV, który prawdopodobnie jest kolejnym artystą, którego śledzić trzeba – tylko na stosunkowo jeszcze wczesnym etapie. Trochę o nim pisano, ale wielkiego hajpu nie ma. I dobrze. Płyta Children of Nu to esencja zabiegów rytmicznych ze sklejaniem przeakcentowanych beatów w obrębie metrum 4/4 – czyli, mówiąc prościej, na prosty rytm Mamode nakłada – idąc trochę śladem J Dilli, a trochę za neosoulowymi ekstrawagancjami Eryki Badu czy D’Angelo – kolejną, inaczej dzielącą takt warstwę, stwarzając wrażenie żywego organizmu, który dalej pracuje miarowym rytmem, choć wydaje się, że żaden organ z osobna za nim nie nadąża.

Mamode ma coś więcej – te programowane miniatury budujące spektakularne groove’y z basu i perkusji, z funkowym napięciem i powtarzanymi w kółko prostymi frazami typu Kwestionuj ich władzę, zawsze kwestionuj władzę (Question They) przeplata utworami w stylu wczesnego Gila Scotta-Herona, afrokaraibskimi, ulicznymi wtrętami instrumentów perkusyjnych. I zdaje się przeprowadzać Scotta-Herona do galaktyki Dilli. Śmiało równa cały utwór do zwichrowanego werbla, wyjmując stopę albo zmniejszając jej znaczenie, dodając nadprogramowe pauzy, ba – rozsynchronizowując utwór dalej, włącznie na przykład z syntetycznym basem, a na koniec doprowadzając do wrażenia, jakie miałem podczas słuchania wybornego Children od Nu parokrotnie – że właściwie granice taktu najlepiej określa partia wokalna. Co bardzo miłe i smaczne, gdyby ktoś miał wątpliwości, że rzecz wróży torturę dla jajogłowych. I znakomicie – jak to ta czarna forma w szczycie słąwy – wpisuje się w całodzienne ADHD współczesnej cywilizacji. To tak jak z Angry Birds – ZAWSZE można między jedną a drugą aktywnością zmieścić jeszcze jeden kawałek i cmoknąć nad geniuszem rytmu, który pijaństwo dostał w genach po J Dilli.

REGINALD OMAS MAMODE IV Children of Nu, Five Easy Pieces 2017, 8/10

Jeśli przejdziemy do długiej czarnej – podzielonej na cztery części płyty chicagowskiego kwintetu Irreversible Entanglements – zauważymy, że mimo kompletnej zmiany konwencji jest jakaś łatwa do wyłuskania część wspólna. Da się ją znaleźć w okolicach Scotta-Herona i jego ulicznego aktywizmu. Na początek działalności IE wystąpili bowiem na imprezie Musicians Against Police Brutality, a zespół ten współtworzy znana z polskich scen raperka-poetka Moor Mother, czyli Camae Ayewa. Towarzyszą jej tu jazzowi muzycy o ekstatycznych zapędach i skłonnościach do free, z Keirem Neuringerem, saksofonistą znanym z kolei polskiej publiczności z powodu duetowej współpracy z Rafałem Mazurem, która to kooperacja zaowocowała nawet płytą dla For Tune.

Zamiast przełożenia na spokojnie budujący natchnioną atmosferę spiritual jazz mamy tu jednak granie polityczne, granie pełne złości na okropny, ciemny, zły i kłamliwy świat, który oglądaliśmy cały dzień. Moor Mother wypluwa z siebie teksty dotyczące tzw. problemów współczesnego świata jak długi freestyle, czasem uciekając do katartycznego krzyku – jak w Enough. Towarzyszący tej nieprzyjemnej momentami ekspresji groove bywa dużo prostszy niż u Mamode’a, choć płynność linii basowych Luke’a Stewarta trudna byłaby do zastąpienia drogą programowania, a Tcheser Holmes pokazowe linie triolowych rytmów gra sobie jak gdyby nic na żywo. To pokolenie post-Coltrane’owskie, ale i pokolenie post-Dilla w równej mierze. W tym świecie, drogie szafiarki i szafiarze, Coltrane i Dilla to mieszkańcy jednej galaktyki. Na wydanym przez moją ulubioną (pamiętacie Bottle Tree?) wytwórnię International Anthem debiutanckim albumie IE sporo jest chaosu (polecam poza Enough także pierwszy Chicago to Texas) nie jest to też propozycja dla każdego, ale trzeba i tego typu czarną płytę mieć w szafie.

Acha, bo przyda się i szafa – łoją momentami okrutnie, przypominając, trochę jak program ostatniego Jazz Jamboree czy jak plakat przyszłorocznej Metalmanii (proszę sobie poszukać, mnie znajomy pokazał na fb), że niedaleko pada w dzisiejszych czasach jazzman od metalowca. I nie chodzi tylko o kolor koszulki.

IRREVERSIBLE ENTANGLEMENTS Irreversible Entanglements, International Anthem 2017, 8/10

Enough – genialny groove i