Jak przesunąć środek na swoje miejsce?

Kiedy tak patrzyłem sobie na tych wszystkich wykonawców wycofujących się masowo z koncertów tegorocznego festiwalu w Opolu (zatrzymałem się na Tatianie Okupnik, Annie Wyszkoni i grupie Kombii), pomyślałem, że kultura dawno nie była tak bardzo masowa. Iluż to trzeba pozamuzycznych wątków i podtekstów, żeby muzyka trafiła na pierwsze strony gazet. Pod tym względem trochę żal by nawet było odwoływać tegoroczny festiwal (rozmowy trwają – werdykt poznamy pewnie jeszcze dziś) – mógłby liczyć nie tylko na sporą widownię, ale i na swoisty restart zainteresowania tym, co też polscy piosenkarze i piosenkarki mają ciekawego do powiedzenia. Byle nie na antenie TVP, bo tu nie chodzi tylko o polityczny stosunek prezesa Kurskiego do kultury, ale również o coraz mniejszą obecność na głównych antenach muzyki – oczywiście poza talent showami, programem „Jaka to melodia” i serialem o disco polo. Krytyczne głosy, które tu i ówdzie się pojawiają, zachęcające do ostatecznego rozwiązania kwestii festiwalu w Opolu, chciałbym spacyfikować jednym pytaniem: A co byśmy wtedy mieli krytykować? Na co narzekać? Czyją nieobecność wytykać? Wyrżniemy środek, to z popularnych polskich piosenek do recenzowania zostanie disco polo. A jeśli ktoś chce sobie wyobrazić różnicę, proponuję się zastanowić, ile ciekawych spostrzeżeń można wyłuskać przy okazji opisu discopolowych szlagierów.

Równo 50 lat temu wyszła płyta, którą teraz – na fali smutnych wydarzeń – wydawca wznowił w identycznej formie, co przed laty. Nosi tytuł Wojciech Młynarski śpiewa swoje piosenki i zaczyna się od razu tak, jak gdyby autor zaśpiewać chciał w imieniu wszystkich Polaków dla całej Polski: Choć nie mamy wielkich marzeń / I szalenie nam do twarzy / Z naszym wschodnioeuropejskim stylem bycia, / Choć nie zawsze dobrze wiemy, / Skąd przyszliśmy, gdzie idziemy / Jedna sprawa jakoś trzyma nas przy życiu… (świetna piosenka skądinąd). Od czasu, gdy zafundowałem sobie jej powtórkę, wiem, o jakim muzycznym środku mówimy. Przeboje z albumu (W co się bawić?, Och, ty w życiu) powtarzała i zna do dziś cała Polska. A przyjęcie tego debiutu było tak proste, jak tylko można sobie wyobrazić. W tym samym roku, gdy się ukazał, Młynarski zdobył dwie z trzech głównych nagród w Opolu, zdążył się wielokrotnie pojawić w telewizji. Nikt nie pytał o środek w muzyce rozrywkowej.

Taką sytuację straciliśmy rzecz jasna nie tylko z powodów politycznych. Powody są cywilizacyjne: ograniczamy wspólne słuchanie, muzyka staje się coraz bardziej prywatna, dodatkowo w naszych słuchawkach dostajemy zupełnie inne uszyte przez algorytm pod naszym kątem strumienie piosenek. I – jak już pisałem, relacjonując rynkowe wyniki przemysłu muzycznego za rok 2016 – radiowe listy przebojów, listy hitów streamingu i listy bestsellerów płytowych to w tej chwili zupełnie inne zestawienia pokazujące gusty audytoriów, które są zupełnie inne pod względem wieku, przyzwyczajeń i oczekiwań. Muzyka stała się mniej ważna jako doświadczenie pokoleniowe, znika storytelling (co już na tym blogu padło, choć raczej jako uwaga w komentarzach), a media znalazły inne niż muzycy sfery zainteresowania – do najczęściej opisywanych postaci świata muzycznego należą wciąż Doda i Michał Wiśniewski, mało istotni z punktu widzenia tego, co się dzieje w muzyce. A i ci nie przebiją Anny Lewandowskiej. I gdzieś na to wszystko nakłada się polityczne MTV ze swoimi supergwiazdami, nagle powodując, że Polska rozmawia o muzyce pop.

Wobec tego typu przepływów niniejszy blog jest w zasadzie bezradny, ale będę próbował je wykorzystywać. Dziś – po to, żeby nagłaśniać bardzo udane, a niemal zupełnie nieznane (u nas była chyba tylko recenzja Łukasza Komły, z której wydźwiękiem muszę się w pełni zgodzić) premiery. Takie jak debiutancka płyta, a właściwie kaseta grupy Bottle Tree. Formacja wprawdzie z Chicago, ale problem z muzyką środka ten sam – bo ma to-to zarazem wszelkie potrzebne składniki (znakomity wokalista, melodyjność, nawiązania do szeroko akceptowanej stylistyki soul/R&B, atrakcyjna, momentami całkiem nowoczesna rytmika), jednocześnie będąc przykładem lekkiego przesunięcia znanych elementów niebezpiecznie blisko całkiem wysokiej sztuki. Bottle Tree brzmi bowiem tak, jak gdyby ktoś chciał stanąć jedną nogą w świecie ambitnych soulowych wydawnictw Steviego Wondera z lat 70. (ze szczyptą późniejszych futurystycznych nagrań Eryki Badu), a drugą – w sferze zarażonych afrykańską rytmiką nagrań Davida Byrne’a czy Joshuy Abramsa. Perkusyjne partie Włocha Tommaso Morettiego (zagubiony brat?) tworzą płynący wzór, który wydaje się przesuwać lekko w stosunku do całej reszty delikatnych aranży stworzonych przez Bena Lamara Gaya – trębacza, tu jednak występującego w typowej raczej dla hip-hopu roli producenta. Z kolei poszukiwania wokalisty i tekściarza Aarona M. Frisona – raz jeszcze: bardzo zdolny, znany dotąd jako Coultrain i z projektu Hawthorne Headhunters – wpisują się również w to, co w pierwszym rozdziale cyklu Coin Coin robiła Matana Roberts.

Chicago dalej wydaje się koszmarnie niedowartościowanym środowiskiem. To wydawnictwo, choć wydane na kasecie w 222 egzemplarzach (jest oczywiście wersja cyfrowa), ma wszelkie zalety, które pozwalałyby je z łatwością wypromować w okolicach modnego Brainfeedera, może też Okayplayera czy wreszcie ciekawego grona czarnych artystów skupionego ostatnio wokół Sub Popu. Wytwórnia International Anthem do tej pory publikowała przede wszystkim muzykę Roba Mazurka i Jeffa Parkera, ale to, co dzieje się w ostatnich miesiącach w jej katalogu, winduje ją w zupełnie inne rejony. W wypadku Bottle Tree – w sferę, która mogłaby robić za piękny środek, gdyby komukolwiek w muzyce jeszcze na nim zależało.