Ślepnąc od pomysłów

Tak, oglądam Ślepnąc od świateł. Tak jak regularnie śledzę wybrane seriale od wielu lat, ale nie będę się wymądrzał. Bo na świecie dość już jest ludzi, którzy się znają na wszystkim. Mogę powiedzieć w każdym razie, że dobrze ten serial brzmi. Czyli że wrażenia słuchowe są mocne (autorzy lubią polszczyznę bluzganą, aktorzy chyba też) i raczej pozytywne – czar pryska zasadniczo tylko wtedy, gdy główny bohater, świetny jako milczący drab o gołębim sercu, otwiera usta. Ciekaw jestem, jak inni znoszą eklektyzm ścieżki dźwiękowej tego serialu, ale do mnie powoli zaczyna trafiać. Natomiast zastanawia mnie od początku duet Marcina Maseckiego i Mirta – częstych bohaterów Polifonii – jako twórców oryginalnej muzyki. Po pierwsze, jak się udało wpaść (zapewne reżyserowi) na taki szatański pomysł. Po drugie, czy się ze sobą spotkali, rozmawiali, słowem: jak to się układało. Zapytam przy okazji. Bo światy są, trzeba przyznać, osobne. I gdy tak sobie o tym myślałem, usłyszałem nowy album Kamila Piotrowicza. I trochę oślepłem od pomysłów na kilka dni.

Pierwsze dość oślepiające doświadczenie związane było z poprzednią płytą Piotrowicza, którą kupiłem sobie po świetnym koncercie podczas zeszłorocznego Jazz Jamboree. Młody, 26-letni pianista, absolwent Akademii Muzycznej w Gdańsku i kopenhaskiego konserwatorium, laureat paru nagród w Polsce, mógłby być mocną postacią świata muzyki współczesnej, bo już na tamtym albumie pokazał, że potrafi sobie poradzić z dłuższą formą, zmuszając zespół do kolektywnego wysiłku i działań precyzyjnie zaplanowanych. Przy okazji udowodnił też, że jest liderem o sporej charyzmie, bo zebrał sobie jak na swoją kategorię wiekową skład doborowy – z trębaczem Emilem Miszkiem, Piotrem Chęckim i Kubą Więckiem na saksofonach i sekcją rytmiczną Andrzej Święs / Krzysztof Szmańda. Widziałem ostatnio w Tychach kolejno koncerty trzech gigantów (Jagodziński, Namysłowski, Urbaniak) i żaden z nich takiego składu nie ma, choć Święs, trzeba dodać, grał u Namysłowskiego i wyróżniał się w zespole. I wreszcie trzecia rzecz: Piotrowicz musi mieć przy tym wszystkim dość szczególne poczucie humoru, skoro swoją poprzednią płytę – docenioną, ale na pewno nie popularną – zatytułował Popular Music. A najnowszą, wydaną przed dwoma tygodniami i równie mało komercyjną – Product Placement.

Product Placement lepiej się słucha niż o niej pisze. I podobnie jak przy poprzedniej płycie całość jest na tyle gęsta od pomysłów i wciągająca, że niedobrze znosi sytuację muzyki towarzyszącej. Wchodzi się w to – za sprawą Lucid Dreaming I, ale może po trosze za sprawą partii trąbki w tym utworze – jak w sam środek któregoś z utworów Stańki z tych późniejszych, ale też bardziej złożonych. Ale to nie jest porównanie istotne z punktu widzenia całości. Ważniejszy jest dla mnie trop sceny Canterbury, z lekkością i całym kapitalnie prowadzonym wielogłosem sekcji dętej w utworach Bubble, a później Wesele. Ten drugi przynosi lekki powiew naszej tradycji ludowej, choć w motywie zapętlonym, jak gdyby Piotrowicz orkiestrę wykorzystywał przez chwilę jak sampler. Ta tradycja pojawi się jeszcze w utworze Crystal, gdzie sam fortepianowy motyw wydaje się symbolem wieloplanowości muzyki Piotrowicza: plany melancholijnego, poetyckiego romantyzmu jazzowego na sonorystycznym tle awangardy.

Ale takie pięciominutowe utwory jak Crystal to bardziej znak wodny autora niż główny walor płyty. Całą resztę (łącznie z Bonusem, które jest niczym innym niż przewijaniem całej płyty raz jeszcze, na podglądzie) spycha na dalszy plan 18-minutowe Intentions. Powoli rozwijana kompozycja z elementami improwizacji, którą porządkuje gęsta fortepianowa repetycja i która w swoim perkusyjno-fortepianowym finale – z nieoczekiwanym morfingiem brzmienia w stronę syntezatora – rzuca wyzwanie Maseckiemu i jego forsownym pasażom na pianino i perkusję. I to jest ten moment, kiedy ta krzyżówka Maseckiego z Mirtem zmaterializowała mi się na chwilę w postaci pojedynczego muzyka. Właściwie to ani jeden, ani drugi, tylko ktoś pośrodku. Piotrowicz posługuje się pół-modularnym syntezatorem Make Noise 0-coast, uzyskując brzmienia dalekie od tego, co zwykle „syntezator w jazzie” oznacza i pokazując dużą sprawność w sferze kreowania brzmień. Ale też subtelność, bo ani sobą zespołu nie zasłania, ani też nie daje się odciągnąć możliwościami syntezy od formy, którą musiał rozwinąć i sensownie zamknąć.

Nie wiem, jak tu przysłodzić, żeby nie przesłodzić, co na tym etapie może nie być najszczęśliwsze, bo mam wrażenie, że najlepsze płyty Piotrowicza jeszcze przed nami. Powiem tyle, że jeśli każdy z polskich pianistów musi się na jakimś etapie swojego życia artystycznego zmierzyć z repertuarem Krzysztofa Komedy, który bywa u nas często miarką do oceny wybitności delikwenta, to ja jestem dziś ciekaw tylko jednego Komedy – w wersji Piotrowicza. Ale poza tym niech nagrywa własne kompozycje, często i długie.

KAMIL PIOTROWICZ SEXTET Product Placement, Howard 2018, 8/10