Ten sześciosylabowy hit
Aż chciałoby się Podsiadłę uściskać. Ale ponieważ mam ograniczone możliwości w tym zakresie, to tylko strawestuję jego najnowszy przebój: Ten mój sześciosylabowy hit i sześciosylabowe słowa, ten sześciosylabowy rytm, melodia sześciosylabowa. Pracuję trochę przy piosenkach i przy języku, i muszę powiedzieć, że nieschodzący (to ledwie cztery sylaby) z playlist radiowych utwór Małomiasteczkowy się Dawidowi Podsiadle udał. Oto przebój lata oparty na sześciosylabowym słowie, powtarzanym wielokrotnie i rymowanym, rytmicznie trzymającym się dyscypliny, jaką ta utrzymana w szybkim tempie z gęsto punktującym basem piosenka narzuca. Prawie bez popularnych w polskim popie transakcentacji (ta jest dopiero w refrenie: Znowu jadę do ciebie z akcentem na do), no i bez nieustannego powtarzania jednosylabowych wyrazów na modłę angielskiego. Co tu się (tu będzie pięć sylab) odjaniepawla?
Nie mamy w polskiej piosence swojej Marry Poppins ze słynnym słowem superkalifradalistodekspialitycznie, ale zdarzyło nam się sporo chwytów eksponujących poziom trudności języka, z których część opisywałem w lutym na Polifonii. Mieliśmy wyginający słowa Kabaret Starszych Panów, mamy choćby znakomitego Łonę (przy okazji – jest już winylowa reedycja płyty Nic dziwnego). Ale z sześciosylabowcami nieszczególnie było nam po drodze. Pamiętam na pewno inwentaryzację u Marii Peszek (Maria Awaria inwentaryzacja / Przerwa w dostawie pauza spacja), były też Pourywane ręce, nierozpoznawalne twarze we wspólnym utworze O.S.T.R.-a i Hadesa. U Białasa są gdzieś powyłamywane nogi. Też sześć sylab. U Mezo w Aniele znalazłem linijkę: Nieprawdopodobny upał idzie jakaś ryba. Plus neologizmy L.U.C.-a (to drobny edit). Wszystko rap.
Hip-hop ma w ogóle sporo zasług dla polszczyzny – choćby te w trochę częstszym przechodzeniu z rymów męskich (wspominałem o nich ostatnio na przykładzie Kasi Kowalskiej) na żeńskie. W popowej i rockowej konwencji dominują te pierwsze. I jednosylabowce rządzą, co zresztą łatwo sprawdzić – wystarczy tego samego Podsiadły posłuchać w utworze Krzysztofa Zalewskiego z Kortezem: Ja nie chcę iść pod wiatr / Gdy wieje w dobrą stronę / Nie chcę biec do gwiazd / Niech gwiazdy biegną do mnie. Nad sensem tej piosenki już się pastwiłem, więc dziś wam oszczędzę. Podobnie jak analizy innych piosenek Podsiadły, np. zgrabnych skądinąd Trójkątów i kwadratów, gdzie sytuacja jest już nieco inna (Stoję na drodze, nie widzi mnie tu nikt / Po lewej stronie leży samotny kij / Podnoszę głowę, nade mną rzędy chmur / Słońce horyzont na sznurku ciągnie w dół) – ale nie był tu jedynym autorem tekstu. Dziś chciałem tylko uściskać autora przeboju Małomiasteczkowy, który to tekst, o ile mi wiadomo, napisał sam.
Płyta, na temat której dziś dorzucę kilka sylab, jest w pełni autorska – poza pomocą kilku zewnętrznych kompozytorów (m.in. Jamiego xx w jednym utworze) Florence Welch była samowystarczalna w pisaniu i, co więcej, także produkcji. Co ma daleko idące konsekwencje. Bo do ogarnięcia jest dużo: potężny zespół – z harfa i melotronem w składzie, saksofonista Kamasi Washington w roli gościa specjalnego, a także orkiestra smyczkowa. I choć chciałoby się, żeby te teoretycznie intymne piosenki, w większości ballady, rozwijać z umiarem, to rozwijają się w dość bombastyczny sposób. Welch producentka robi tu wbrew Welch autorce, a obie szarpią Welch wokalistkę, zmuszają do jeszcze bardziej siłowego śpiewu na tle rosnącej aranżacyjnej panierki. Nic dziwnego, że na okładce blada i wymizerowana jak zjawa z powieści gotyckiej. W piosenkach Adele, do których zebrane tu utwory (choćby Hunger czy Big God) parokrotnie się zbliżają, ktoś by już życzliwie wcisnął pedał hamulca. I być może nawet byłby to jeden ze współpracowników Welch z czasów poprzedniej płyty How Big, How Blue, How Beautiful, która podobała mi się bardziej. A Adele – jak wiadomo – wyciągała wcześniej tych współpracowników Florence.
High as Hope jest w każdym razie płytą stosownie melodyjną, ale mniej zwartą i konkretną niż poprzedniczka. Najlepiej brzmi w środkowej części – w Sky Full of Song i Grace. Wytchnienie daje też bardziej kameralny finał w – nomen omen – No Choir. Wszystko razem na początku mnie odrzuciło, przy drugim odsłuchu się spodobało, a później jednak trochę znużyło. Moc, krzykliwość i wchodzenie na pewien poziom pretensji we frazach takich jak Jestem tak wysoko, że widzę anioła – to nie dla mnie. Nawet jeśli Welch miałaby w ten sposób opowiadać o narkotycznym haju. Ale najbardziej symboliczny jest tu dla mnie udział Washingtona, którego styl (wielokrotnie tu omówiony, może daleki od starej wirtuozerii, ale jednak styl) nietrudno rozpoznać, a który tutaj kompletnie ginie wśród wielu szczegółów. Otóż słuchając płyty po raz pierwszy, w ogóle Kamasiego nie zauważyłem. Dopiero po przejrzeniu książeczki zwróciłem uwagę, że gdzieś tam jest. I do dziś słyszę go tylko wtedy, gdy się skoncentruję na poszukiwaniach saksofonu. Taka to płyta. Maksymalistyczna i niekontrolowana, gdybyśmy chcieli wyrazić to językiem sześciosylabowców.
FLORENCE + THE MACHINE High as Hope, Virgin 2018, 6/10