Coś optymistycznego o Kasi Kowalskiej

Chcecie się przez chwilę poczuć jak w latach 90.? Niech stracę resztki rozumu i godności człowieka, ale przecież nudno tak ciągle tylko alt-rocki i free jazzy. Zresztą sam chciałem poczuć znów tę naiwność i konsternację wczesnego kapitalizmu. Kasia Kowalska nadaje się do tego doskonale. Ona jedna nie zmieniła jakoś bardzo stylistyki, nie zmieniła wytwórni, ba – nie zmieniła się nawet z Kasi w Katarzynę, co (nie wymawiając) zdarzało się w grupie rówieśniczej. Prawdę mówiąc – i proszę to traktować jak komplement – Kowalska wygląda, jakby ciągle były lata 90. Wyobraźcie sobie: żadnych H&M-ów, same india shopy i metal shopy, a jedyne, co możecie zrobić własnego, to indywidualna kombinacja jednego z drugim. Nie wiem jak z formą wokalną, bo ostatnio słyszałem ją w Opolu, a tam prawie każdy brzmiał źle. W każdym razie płyty przez te ćwierć wieku stopniowo przestały mówić całą prawdę o formie wokalnej (tylko Czas się kurczy budzi pewne wątpliwości, ale np. Czerń i biel już zupełnie nie). Ta, zatytułowana Aya – komu potrzebne skojarzenia? – mówi za to dużo o Kasi Kowalskiej jako autorce. Będę dalej trochę ironiczny, ale nie złośliwy.

Aya to płyta, której można się było spodziewać. Esencja polskich najntisów: kobieca wrażliwość na męskich rymach. Może ponadprogramowo mroczna w licznych odwołaniach do strachu, kłamstw, zemsty i krwi. Plus mocne emocje w utworze poświęconym zmarłemu ojcu. Przy dwóch utworach, w tym tytułowym, który zapowiadał tę płytę jakieś dwa lata temu (!), autorka pracowała z Markiem Dziedzicem, resztę wyprodukował sprawdzony wcześniej Adam Abramek. Jeden z tych producentów zasłużonych dla lat 90., którzy polskie brzmienie epoki skonstruowali, rozpinając je w tym wypadku pomiędzy festyniarskim rockiem Bajmu a melodyjnymi i radiowo zaraźliwymi piosenkami Beaty Kozidrak. W sferze instrumentalnej – poza wspomnianą Ayą, odstającą bardziej zbitą aranżacją z podbitym basem i słabszymi Wyspami miliardów gwiazd – mamy też łatwy do przewidzenia krajobraz muzyki opartej na partiach gitar i gęstym bębnieniu Johna O’Reilly’ego jr., syna jednego z perkusyjnych nauczycieli (O’Reilly senior – o ile dobrze odczytuję rodzinną relację – grał m.in. w Blue Oyster Cult i Ritchie Blackmore’s Rainbow). Wątków międzynarodowych związanych z gośćmi jest zresztą więcej i za chwilę do nich wrócę.

Rozwiązania, które stosuje Kowalska, są wręcz odświeżająco niedzisiejsze. Te starannie dośpiewywane chórki w przeróżnych wariantach u-u-u (odsyłam do Czas się kurczy), długie melodie (pamiętam moment, gdy w Kowalskiej upatrywano niejako „zmienniczki” Edyty Bartosiewicz w tej dziedzinie – na nowej płycie idzie w tę stronę choćby w niezłym Teraz kiedy czuję, hit skądinąd), ten gęsty akompaniament, wstawki gitarowe między linijkami refrenu, z rzeczy popularniejszych dzisiaj – elementy country wwiezione do krajowego popu śmielej przez Anitę Lipnicką (tutaj w Allanah i angielskiej wersji Somewhere Inside, trochę w Czerni i bieli; zwracam też uwagę na znowu modne country-plenery parku Joshua Tree w klipie do Ayi). Wyszła z tego zupełnie nierewolucyjna, ale też nieprzynosząca wstydu, bardzo porządna płyta, taka na mocne trzy, a może nawet słabe trzy i pół klucza w starej „Machinie” – bo trzeba było dać trzy i pół, wiedząc, że redaktor rubryki zetnie do trzech.

Zabawne jest dla mnie to odwrócenie kierunków po prawie 20 latach. Kiedy poznałem Kasię Kowalską (a miałem okazję na niezbyt długie tête-à-tête w dawnej praskiej siedzibie Universalu, w okolicy, którą dziś kojarzy się raczej z imperium CD Projektu), żeby przeprowadzić z nią wywiad dla tejże „Machiny”, mówiła o tym, że właśnie zaczyna pracować z Abramkiem i rodzi się z tego coś bardziej brudnego i mniej piosenkarskiego. Otóż dziś jej nowa płyta z Abramkiem, ze względu na ogólne zmiany proporcji, jest wręcz rewersem tamtej deklaracji – jest właśnie bardziej piosenkarska i mniej brudna od większości tego, co się robi. I może dobrze, bo w sumie świat się zakręcił tyle razy, że nawet zaczyna się to czymś wyróżniać.

Miało być o gościach, a właściwie jednej finałowej gwiazdorskiej goścince: Allanah Myles. Nie byłem nigdy fanem Black Velvet, chociaż wiem, że to jedna z założycielskich piosenek dla pokolenia polskich pop-rockowych wokalistek epoki. Dziś świat z trudem rozpoznałby (nienotowaną od lat nawet na kanadyjskiej liście bestsellerów) Allanah Myles, gdyby przeszła warszawską ulicą. Za to Kowalska taka sama.

KASIA KOWALSKA Aya, Universal 2018, 6-7/10