Czarna Środa. Najlepsza Sharon Jones
W takim tempie (były już dziś recenzje Jackie Shane i Mavis Staples) połowę tegorocznych afroamerykańskich wydawnictw omówię tu jeszcze przed obiadem – i do Czarnego Piątku już nic nie zostanie, zapomnicie, że było grane. Ale spokojnie: nie da się zapomnieć o tej płycie. Bo to jest ten moment, gdy Czarna Środa robi się jeszcze czarniejsza. Dokładnie rok temu w tym miejscu żegnałem zmarłą na raka Sharon Jones, opowiadając, dlaczego taka ważna – nie tylko dla mnie, ale dla całego renesansu R&B i starego soulu. Na pierwszą rocznicę śmierci koledzy z The Dap-Kings skończyli i wydali ostatni album, nad którym Jones jeszcze pracowała. Do samego końca. I ta płyta, zatytułowana Soul of a Woman, jest kolejnym – po pożegnalnych albumach Bowiego i Cohena – przykładem łączenia się z Mocą wykonawcy muzycznego świadomego, że zaraz odchodzi. Ćwiczeniem z odchodzenia. I owszem, zestawiać je ze sobą można, nawet należy, bo przy okazji jest to najlepszy album w całej neosoulowej dyskografii Sharon Jones and the Dap-Kings.
Ani na moment Sharon Jones nie daje w stosunku do siebie zastosować taryfy ulgowej – a jeśli ktoś widział dokument Miss Sharon Jones (dostępny wciąż na Netfliksie), ten wie, że ostatnie miesiące życia Jones należały do dość dramatycznych. Nie słychać tego całego życiowego znoju. Tak jak nie było go nigdy słychać w lekkich liniach wokalnych, nawiązujących – jak cała reszta – do tradycji klasycznego soulu z przełomu lat 60. i 70. Nie słychać też, mówiąc brutalniej, umierania. Można Jones mierzyć choćby miarką energii, żywotności i tradycji opisywanej przed kilkoma godzinami Jackie Shane. Archaizmy Matter of Time czy balladowego Just Give Me Your Time nawiązują do tworzonej wówczas muzyki. Tylko powracający w tytułach czas można rozumieć na kilka sposobów – jako sygnał, że to muzyka duchem z innej epoki, nagrania oddające wszechobecną atmosferę retromanii, albo jako sygnał, że jakaś zupełnie osobista walka z czasem mogła się toczyć podczas sesji nagraniowych.
Płyta nie jest długa, trwa ledwie 36 minut, ale bardzo dopracowana – zresztą podobnie jak poprzednie wydawnictwa nagrywane z The Dap-Kings, w wypadku których zawsze ważna była perfekcyjna stylizacja na starocie, widoczna od okładki, przez klasyczny longplayowy czas, aż po ostatnie wejście sekcji dętej, organów czy brzmienie basu kluczowej postaci zespołu, Gabriela Rotha. Ten wsłuchiwał się w koncert Marvina Gaye’a z Los Angeles Philharmonic i w pewnym sensie dopracował rzecz na poziomie produkcji nawet mocniej niż poprzednie płyty – wykorzystując orkiestrę smyczkową i chór gospel ze zgromadzenia, do którego sama Jones należała.
Kończy ten album Call on God – refleksyjne gospel, piosenka napisana przez samą Jones jeszcze w latach 70., w pewnym sensie przełamująca cały ten dorobek płytowy, bo tym samym Dap-Kings sięgają po oryginalną piosenkę z przeszłości, w dodatku jeszcze przy okazji oryginalnego, własnego doświadczenia. Ale nie jest to, mimo otwarcie religijnej tematyki, żałobne zatrzaśnięcie dorobku wyjątkowej, powoli rozwijającej się i pnącej ku szczytom wokalistki (nie zdążyła zagrać w Białym Domu, choć było zaproszenie). Bo wcześniej jest przecież pogodne, lekko funkujące Searching for a New Day z wdzięcznym, rozmarzonym refrenem. Jest Rumours ze swoją ulotną naiwnością. Najbardziej uderzające pozostaje dla mnie to, żen album jest najbardziej niezwykłą celebracją życia, na jaką ostatnio trafiłem.
SHARON JONES AND THE DAP-KINGS Soul of a Woman, Daptone 2017, 8/10