Sharon Jones 1956-2016

Najpierw była za niska i za stara na karierę. Potem, gdy okazało się, że soulowa wokalistka Sharon Jones jest wielka i przeżywa późną artystyczną młodość, było już właściwie za późno. Nowa płyta figurowała w zapowiedziach na sierpień na rok 2014, a tu nagle w czerwcu Sharon Jones – świetna soulowa wokalistka – ogłasza, że album się nie ukaże, bo sama musi odbyć kurację. Ma raka…

[tekst pisany w 2014 roku]

Choroba jest niesprawiedliwa z natury. Nie inaczej jednak jest z całym muzycznym show biznesem. Bo w momencie publikacji oświadczenia o chorobie Sharon Jones miała 57 lat i właśnie weszła w najlepszy moment kariery. Nie dlatego, że ma dziś głos lepszy niż kiedyś. Owszem, jej alt brzmi być może głębiej, a wokalistka jeszcze lepiej go kontroluje, ale potrzebowała niemal trzech dekad, żeby dojść do tego miejsca, gdzie jest dzisiaj, gdy na jej kolejny album z grupą The Dap-Kings czeka się w Ameryce z podobną niecierpliwością co na płyty o połowę młodszych gwiazd.
We wrześniu, już po operacji i pierwszym etapie leczenia, napisała list do fanów, tłumacząc, że chemioterapia potrwa łącznie sześć miesięcy. Fani odpowiedzieli, publikując w sieci setki głosów wsparcia oznaczonych tagiem #wewantsharon – „Chcemy Sharon”.

Brzmi to jak Amy Winehouse! – zauważą z pewnością mniej wtajemniczeni, gdy usłyszą przełomowy dla Jones album „Naturally” (2005 r.). To już sygnał innej niesprawiedliwości, którą jednak Jones okupiła dalszy rozwój kariery. Wystarczy bowiem spojrzeć na daty wydania jej albumu i płyty „Back To Black” nieżyjącej już Winehouse. Ta druga, też utrzymana w duchu soulowej tradycji, ukazała się później – jesienią 2006 roku. Wcześniej do muzyków The Dap-Kings zadzwonił didżej i producent „Back To Black” Mark Ronson. Młody, ale osłuchany w starym soulu Brytyjczyk mieszkający w Nowym Jorku. Musiał słyszeć zespół akompaniujący Sharon Jones na ścieżce dźwiękowej filmu „American Gangster”, z pewnością też jego podziw wzbudziła ich wersja jednej z piosenek Steviego Wondera, a może usłyszał od jednego z hiphopowych producentów o istnieniu takiej grupy? W każdym razie bardzo mu się spodobali i postanowił ich wynająć na sesje płyty Winehouse.
Kiedy usłyszałem perkusistę The Dap-Kings, zrozumiałem, czym jest perfekcyjny rytm, lepszy niż wszystkie te, które próbowałem wcześniej uzyskać za pomocą maszyn. Wszystko, co robiłem wcześniej, przestało mieć sens – mówił w rozmowie z „Polityką”. Operacja wypożyczenia zespołu się udała. Płytę „Back To Black” przyjęto doskonale i sprzedała się dotąd w ponad 20 mln, stając się jednym z nagłośniejszych albumów pop XXI wieku. The Dap-Kings zyskali za to umiarkowane gażę (po 350 dolarów każdy), ale pojawili się jako grupa wspierająca Winehouse na koncertach, co nagle wprowadziło ich do centrum uwagi muzycznego świata. Byli później wynajmowani jako zespół akompaniujący dla takich artystów jak Al Green, Pharrell Williams czy Aloe Blacc. Już wspólnie ze swoją etatową wokalistką Sharon Jones zaczęli się regularnie pojawiać w amerykańskiej telewizji.

Mózgiem przedsięwzięcia jest basista i producent Gabriel Roth, który dorastał w Kalifornii w rodzinie o żydowskich korzeniach. Jego pochodzenie wpisuje się zresztą w historyczny związek żydowskich producentów i afroamerykańskich nurtów muzycznych. Sam Roth porównuje skądinąd muzykę soul z prozą Isaaca Bashevisa Singera – bo pokazuje zarazem mistykę miłości i jej biologiczną naturę. Uduchowienie pochodzi z religijnego nurtu gospel, a fizyczność przyniosły połamane rytmicznie, pulsujące i akcentowane mocną sekcją dętą przeboje Jamesa Browna.
Roth porzucił pracę w dużej firmie nagraniowej, założył małe studio, a z czasem również niezależną wytwórnię płytową Daptone. Przy okazji odkrył też rynek na starą muzykę soul i R&B – albo po prostu idealnie wpisał się w zmieniający się klimat odbioru takiej muzyki. W latach 80. i 90. wydawała się archaiczna, teraz jednak przynosi walory rzadko spotykane na współczesnych listach przebojów: świetne rzemiosło instrumentalne, żywe granie bez wykorzystania komputerów – a z tym jego flagowy zespół The Dap-Kings radzi sobie świetnie – i solidną wokalistykę, której u Rotha nikt nie poprawia elektronicznie. Tak przynajmniej zapewniają jego współpracownicy.
Roth musiał tylko znaleźć odpowiednich wokalistów. Poszukując samorodnych talentów odkrył zestaw bohaterów dość szczególnych. Charles Bradley, owacyjnie przyjmowany półtora roku temu na katowickim Off Festivalu, był przez lata kucharzem, dopóki w Daptone nie odkryli, jak bardzo przypomina śpiewem i zachowaniem Jamesa Browna. A poznali go, gdy przyszedł do siedziby firmy jako złota rączka, by wykonać parę prac hydraulicznych. Z kolei Naomi Shelton, wokalistka gospel, której piosenki wydaje Daptone, pracowała wcześniej jako sprzątaczka. Sharon Jones – główna gwiazda firmy – była strażniczką więzienną, a potem pracowała w ochronie banku. Dorabiała sobie, śpiewając na przyjęciach weselnych. Repertuar Whitney Houston wychodził jej dobrze, ale ludzie coraz częściej prosili o piosenki Christiny Aguilery, a współczesny pop jakoś nie leży Sharon Jones.
Może to kwestia pochodzenia – Jones urodziła się w stanie Georgia, w Auguście, mieście Jamesa Browna. Do Nowego Jorku trafiła z matką, gdy rozstali się jej rodzice. Tutaj nagrywa płyty z The Dap-Kings i bywa, że występuje z nimi w Apollo Theater, miejscu osławionym również przez Browna.

Jones próbowała już wcześniej sił na rynku muzycznym, w okolicach trzydziestki. Udała się nawet na przesłuchanie do jednego z nowojorskich studiów nagraniowych. Została jednak odrzucona. To były lata 80., klimat dla starego soulu nie był najlepszy, wzorzec gwiazdy może inny od dzisiejszego, ale podobnie jak teraz koncentrujący się na pozorach. Łowca talentów z firmy Sony, przed którym wystąpiła, dość brutalnie sprowadził ją na ziemię: „Masz zbyt ciemną skórę, przydałoby się trochę ją rozjaśnić, poza tym musisz zrzucić parę kilo”. Sharon okazała się zbyt niska i zbyt stara (sic!) na karierę. „Dziś jest tak samo jak wtedy” – komentowała później z goryczą. – „Dziewczyny muszą być półnagie, wysokie, o jasnej skórze i pięknie wyglądać. Jak postaci z Disneya”.
Swój późniejszy sukces Jones tłumaczy jednak, paradoksalnie, właśnie brakiem zapotrzebowania na siebie: „Dlaczego miałam dbać o to, co się dzieje na rynku, skoro rynek mnie nie chciał? Więc do cholery z rynkiem, robiliśmy swoje. I na koniec rynek przyszedł do nas”.
Rynek upomniał się o nią niedługo po sukcesach Amy Winehouse i wielkim zwrocie w stronę stylistyki retro, jaki nastąpił w ostatnich latach. Zwrocie, który Sasha Frere-Jones na łamach „New Yorkera” podsumowywał słowami Milana Kundery: „Kiedy słyszę kolejne argumenty za tym, że możliwości powieści się wyczerpały, mam dokładnie przeciwną opinię: w toku historii powieść tak naprawdę wielu możliwości nie wykorzystała”. Podobnie miało być z muzyką soul. Sharon Jones pozwala nadrobić jedną z możliwości.
Nie obyło się bez zaskoczeń. Gdy wylądowała w programie „Saturday Night Live” wspólnie z kanadyjskim piosenkarzem Michaelem Bublé, początkowo nie bardzo wiedziała, kto to taki. Musiała też odrzucić zaproszenie na trasę koncertową z Lou Reedem, bo kolidowała ze zdjęciami do „Klubu dyskusyjnego” – filmu, w którym zagrała drobną rólkę. Teraz z kolei możemy ją oglądać na ekranie w epizodzie „Wilka z Wall Street”. Zagrała postać żywcem wyjętą ze swojego życia – wokalistkę na weselu. I przy okazji zaśpiewała piękną, lekką wersję bondowskiego przeboju „Goldfinger”.
Po latach nagrań dla Daptone i koncertów kupiła dla swojej matki dom w Karolinie Południowej – wcześniej przez lata obie mieszkały na typowym osiedlu w nowojorskiej dzielnicy Queens. Wkrótce po przeprowadzce matka zachorowała na raka i zmarła.

Ostatni dzień chemioterapii Sharon Jones wypadał w Sylwestra, ale próby zaczęła wcześniej – zespół dostał zaproszenie na transmitowaną w telewizji doroczną nowojorską paradę z okazji Święta Dziękczynienia. Jones zaśpiewała „Ain’t No Chimneys In the Projects” – piosenkę napisaną kilka lat wcześniej na Boże Narodzenie i opowiadającą historię z jej dzieciństwa, w której pyta matkę, jak święty Mikołaj zostawia prezenty pod jej choinką, skoro na osiedlu nie ma kominków. A przecież w amerykańskiej tradycji Mikołaj wchodzi do domu przez komin.
Pojawił się też wideoklip do nowej piosenki „Retreat!”, animowany, bo gdy go kręcono, wokalistka nie mogła wziąć udziału w zdjęciach. W kolejnym, „Stranger to My Happiness”, pojawiła się już we własnej osobie, tryskając energią. I tylko brak charakterystycznej fryzury z mnóstwem warkoczyków na głowie – a właściwie brak jakiejkolwiek fryzury – świadczy o przebytej kuracji. Udzieliła też kilku wywiadów prestiżowym amerykańskim tytułom prasowym, trafiając na okładkę prestiżowego „The Village Voice”.
To być może niesprawiedliwe, żeby dochodzić do szczytu sławy w taki sposób, ale Sharon Jones stała się wielkim tematem w muzycznej prasie, która teraz opowiada jej historię tytułami płyt. Kiedyś było „I Learned the Hard Way”, co znaczy mniej więcej tyle co „Przeszłam trudną drogę”. Tytuł nowego albumu, który ukazał się 14 stycznia – „Give the People What They Want” – zapowiadał już bez odrobiny przesady dzisiejszy status Jones: „Daj ludziom to, czego chcą”.

Powyższy tekst o Sharon Jones napisałem dwa lata temu – wtedy się z różnych powodów nie ukazał. Dzisiaj niby jest już za późno, ale kiedy w takim razie? W końcu trzy dni temu artystka zmarła, w wieku 60 lat.