Płyty, które ludzie kupują: Metallica

Wprawdzie wyniki sprzedaży przyjdą dopiero na koniec tygodnia, ale czuję w kościach, że już pierwszy weekend sprzedaży Metalliki skończył się dobrym wynikiem. Bo chyba nie trzeba dziś dużo, żeby wejść na pierwsze miejsce OLiS-u, skoro ostatnio wróciła na nie Chylińska? Zresztą czegóż innego oczekiwać – po ośmioletnim oczekiwaniu na pełnoprawne, osobne wydawnictwo uwielbianej u nas grupy musi być top. A płytę Lulu sprzed lat pięciu nietrudno przebić, więc choćby przez kontrast powinno się to spodobać. Dlatego dziś będzie o albumie Hardwired… To Self-Destruct – dlaczego taki udany i taki beznadziejny.

Pierwsze wrażenie? Poszli w ilość. Łatwo śmieszkować z Metalliki, ale nie da się ukryć, że nagrywanie 80-minutowej płyty w tych czasach najczęściej służy zamaskowaniu tego, że się nie miało materiału na 45. A nagrywanie 12 wideoklipów – faktu, że nie było tego jednego wybitnego. Co zresztą w jakimś stopniu potwierdza fakt, że na koniec najwięcej odsłon ma nowa śmieszkowa wersja Enter Sandman u Jimmy’ego Fallona. No dobra, Hardwired miało więcej (na poziomie Chylińskiej – nie żartuję), ale premiera była w sierpniu. No i jeszcze dorzucili trzecią płytę, z coverami Deep Purple, Iron Maiden i wersjami koncertowymi utworów. Choć moim zdaniem chłopaki wykonują te wszystkie ruchy raczej po to, by odbudować relacje z publicznością czasów dominacji internetu, a zarazem (nic zdrożnego), żeby pokazać, że mają jakiś minimalny dystans do siebie.

Drugie wrażenie: zespół wraca do tak zwanych korzeni. Może nie do Kill `Em All, ale do dość klasycznego w formie thrashmetalowego grania sprzed okresu wielkich hitów, czyli choćby rzeczonego Enter Sandman. Z dzisiejszym brzmieniem i umiejętnościami (dużo większymi, jakkolwiek by się pastwić nad Larsem Urlichem, co sobie odpuszczę przy tej okazji, bo sami fani robią to wystarczająco często) brzmi to nierzadko lepiej technicznie, udaje się też od pierwszego na płycie Hardwired zademonstrować niesłychane dynamiczne walory tamtej muzyki. I siłę riffów gitar wspartych odpowiednim układem efektów. Nie da się jednak ukryć, że po 30 latach, jeśli nawet nie trąci to myszką, to przynajmniej wieczorem wspomnień z dzieciństwa. Bardzo lubię wprowadzać do rozważań o muzyce podziałkę czasową. Proszę sobie więc wyobrazić, że dziś muzyka Metalliki jest dla nowej publiki czymś bardziej archaicznym niż powinna być dla mnie muzyka The Shadows, kiedy słuchałem Metalliki w latach 80. Ten wieloletni okres oswoił dziką muzykę lat 80., kiedy to po interwencji mamy (Synu, co to jest heavy metal?) i zademonstrowaniu jej, na czym rzecz polega, usłyszałem: To straszne. Zresztą sam niedawno przegrywałem siostrzeńcowi ulubioną (stali czytelnicy wiedzą) płytę Death Angel z przeświadczeniem, że wykonuję oto jakąś czynność z natury dziadowską: polecam starą zbuntowaną muzykę młodemu pokoleniu, uważając, że się zestarzała. Brrr.

Aha, na wszelki wypadek – gdyby ktoś z fanów ogłuchł w międzyczasie i nie zauważył tego powrotu do korzeni – śpiewają o Cthulhu, pierwszy raz od lat, w Dream No More. O tym, że się budzi, dokładniej. Podobno są tacy, którzy biorą to za komentarz to świata po zwycięstwie Trumpa. Ha, moim zdaniem w równej mierze komentarzem mógłby być Enter Sandman. A właściwie opcja random z katalogu thrash metalowej w końcu grupy z czasów, gdy tego, kto nie śpiewał o końcu świata, podejrzewaliby w branży o niepoczytalność.

Trzecie wrażenie to produkcja. Zespół zatrudnił niejakiego Grega Fidelmana, który przez lata asystował Rickowi Rubinowi. A tego od Ricka Rubina różnią najwyraźniej dwie cechy: wyraźnie z mniejszą energią wpływa na repertuar, za to z większą przysłuchuje się efektowi końcowemu. Bo gdy tak wspominam produkcje Rubina z ostatnich lat, mam wrażenie, że on sam z zasady nie słucha efektu końcowego. Nie dziwię mu się w wypadku Death Magnetic: efektu końcowego słuchać się nie dało. Nowy album jest więc z podobną mocą skompresowany (co – podtrzymuję – działa na niekorzyść takich albumów przy dłuższym słuchaniu, mimo że początkowy efekt jest potężny, proszę posłuchać na tej samej głośności nowej płyty i np. oryginalnego wydania Master of Puppets), ale pozbawiony defektów w masteringu. Z punktu widzenia wykończeniówki Hardwired… jest więc płytą, której zwracać nie trzeba.

Powtórzę się za FB: zacząłem swoją przygodę z Metallicą 30 lat temu, a ostatnia płyta, która naprawdę mi się podobała, wyszła 28 lat temu. Tyle tylko, że od tamtej pory zestarzałem się mniej więcej o 28 lat i przesłuchałem sporo innych płyt, nudząc się nieco metalową konwencją. Uwag co do samej zawartości muzycznej proszę więc nie traktować jak jakiejś metalowej wyroczni. Z mojego punktu widzenia całość – momentami osuwająca się w nieco rozwleczone zwrotki (Murder One, nieprzekonujący, choć miło, że hołd dla Lemmy’ego) rozdzielane świdrującymi solówkami Hammetta – kompozycyjnie tych rozmiarów albumu nie usprawiedliwia. To, co w pierwszych zapowiedziach nowego albumu miło się kojarzyło z doznaniami wczesnej epoki kompaktu – rwane riffy, rozdzielane pauzami wejścia całego ciężkiego rockowego agregatu (pisze o epoce kompaktu, bo zapewniał absolutną ciszę podczas tychże pauz) – w większej dawce już mnie zmęczyło. Obronił się na pewno finałowy Spit Out the Bone. Po części również Atlas, Rise! z niewątpliwie charakterystycznym dla Metalliki refrenem wykonywanym unisono, a później rozbudowanym fragmentem instrumentalnym, w którym obie gitary grają też unisono w harmonii bardzo na wzór Iron Maiden (podobnie jak niezłe Moth Into Flame, trzeci najlepszy fragment płyty – trzy to już niemało), w sumie wzoru także w dawnych czasach, na samym początku, gdy najpopularniejszy metalowy zespół ostatnich dekad kończył się na wiadomo-czym. Więcej o tym okresie przeczytacie w tekście Marcina Piątka na łamach „Polityki”.

Nawet w tym lekko prowokacyjnym cyklu muszę oddać teraz zespołowi sprawiedliwość: oto mamy najlepszą płytę Metalliki od ćwierć wieku. Ale czy w związku z tym bardziej chce mi się jej raz za razem słuchać?

Nie.

METALLICA Hardwired… To Self-Destruct, Blackened 2016, 6/10