Rok 2023 w muzyce – 10 uwag końcowych

Rok jednej gwiazdy Kolejne rekordy bite przez Taylor Swift i ekstatyczne relacje z jej monstrualnej (przede wszystkim jeśli chodzi o format i rozmach) trasy koncertowej The Eras Tour nie pozostawiały wątpliwości. Właściwie już wiosną wiadomo było, że nikt inny roku 2023 w muzycznym mainstreamie nie zdominuje. Tytuł Postaci Roku przyznany przez przedstawicieli słabnącej prasy papierowej, czyli „Time’a”, szczególnie mnie nie zdziwił. Choć byłem daleki od ekstazy – ten sam tytuł w 1938 r. zdobył Adolf Hitler, a Józef Stalin był człowiekiem roku „Time’a” nawet dwukrotnie. Niemniej polecam tekst Anety Kyzioł o Swift ze świątecznego wydania POLITYKI. Choćby w ramach przygotowania na to, co nas czeka przez najbliższe miesiące, kiedy ogólnoświatowe liczenie swifties odbędzie się m.in. na kontynencie europejskim. Jednocześnie warto podkreślić, że Taylor była pozytywną (prawno-polityczna wojna z Live Nation, zapowiedź polskich koncertów – aż trzech występów na stadionie – u konkurencyjnego promotora) bohaterką jednego z najsmutniejszych wyciskaczy łez ostatnich lat, czyli fatalnego w skutkach procesu monopolizacji rynku koncertowego, o którym również miałem okazję pisać. Kto wam sprzeda bilety na koncert za sceną w kolejnym sezonie? Jeszcze nie wiem, ale na pewno będą droższe.    

Postać roku: Mabe Fratti Rok temu osobne wpisy – jako postaciom roku – poświęciłem pięciorgu szczególnie aktywnych artystów. Znaleźli się wśród nich Inflo, Hubert Zemler, Jeff Parker, Louis Cole, Zoh Amba. Większość tych wskazań potwierdziły kolejne miesiące. W tym roku mam jedno nazwisko i czuję się mocno związany z karierą tej artystki od dawna. Gwatemalska wiolonczelistka i kompozytorka Mabe Fratti zdominowała rok na rynku wydawniczym albumami trzech swoich składów: Titanic, Amor Muere i Phét Phét Phét. O pierwszych dwóch pisałem nieco szerzej, album Shimmer zdążyłem tylko zaprezentować w radiu – podobnie jak retransmisję znakomitego koncertu Fratti, który zagrała na tegorocznym Unsoundzie wspólnie z I. La Católica (pod tym pseudonimem ukrywa się jej stały współpracownik Hector Tosta), Hubertem Zemlerem (czyli bohaterem z podsumowania zeszłego roku) i Spółdzielnią Muzyczną (zespołem nie tylko z tego powodu godnym podsumowań w tym). Kto jeszcze nie zna jej muzyki, powinien jak najszybciej to nadrobić. To zresztą niejedyny dowód na poluzowanie anglosaskiej dominacji na współczesnej scenie. 

Co z tym Pakistanem? Tu mamy dowód kolejny. Fakt, że w pierwszej dziesiątce najlepszych albumów zagranicznych w plebiscycie dziennikarzy „Gazety Wyborczej” (i okolic) znalazły się dwie płyty śpiewane w urdu, to już ewenement. To, że w czołówce krajowego zestawienia pojawia się album współtworzony przez muzyków posługujących się tym językiem, doczekało się już osobnych komentarzy. Nie są to przy tym wszystkim jakieś wydarzenia nieuzasadnione i trudne do wytłumaczenia. Arooj Aftab jest świeżo po Grammy, a jej album w trio z Shahzadem Ismailym i Vijayem Iyerem ma całkiem dobre wyniki w streamingu. Ali Sethi to (biorąc pod uwagę „osiągi” w cyfrowym świecie) artysta w Ameryce bardziej popularny niż jego wybitny partner muzyczny Nicolas Jaar. A album Jaubi i polskiej formacji EABS wylądował na koniec roku w zestawieniu najlepszych płyt muzyki świata wg „Guardiana” (przed Sethim, ale za Aftab), godnie nas zresztą reprezentując w światowej sprzedaży przez cały rok. 

Wtórne granie Co do reprezentacji – dziwi mnie często, jak ciekawi i dość niezależni we własnych decyzjach artyści łatwo wchodzą w teoretycznie kompletnie do nich niepasującą estetykę w tłumie. Ale estetyka Męskiego Grania, które przestało być tylko odnoszącą sukcesy letnią trasą koncertową z piwnym sponsorem, przeobraża sposób myślenia o hitach i dominuje dziś na krajowej scenie (ograniczanie się przez pop do 2-3 sprawdzonych producentów też nie pomaga). Mocno, głośno, tłumnie, wtórnie, niestety banalnie i bardzo blisko tej estetyki jest – co sygnalizowałem w listopadzie na Facebooku – w nowym przeboju z „Akademii Pana Kleksa”, która na domiar złego okazała się słabym filmem (Ralph Kaminski wyciągnął z tego przynajmniej fajne cameo i ma na koncie paradoksalnie najśmieszniejszego suchara w całym filmie, a reszta?). Muzycznie to jednak zawód dużo większy, biorąc pod uwagę rewolucyjny pod wieloma względami charakter poprzedniej ekranizacji w reż. Krzysztofa Gradowskiego. Fakt, że w 1983 roku można było zrobić film muzycznie zaskakująco świeży, a w roku 2023 trudno ten wyczyn powtórzyć, pozostaje znamienny. 

Stali metale Fani metalu są od lat jednym z najstabilniejszych mikrorynków muzycznych. W Polsce są przy tym wyjątkowo stali w uczuciach i wcale nie tak mikro. To był dobry rok dla krajowej muzyki metalowej – przełomowa, uważam (i pisałem o tym), płyta Furii, do tego kilka innych, na których temat nie będę się mądrzył. Metal ma u nas od dawna swoje gwiazdy, ma też zadeklarowanych fanów wśród popularnych postaci świata kultury. O tym, że udało się coś w dziedzinie festiwali – mam na myśli Mystic Festival – wiedzą już w Trójmieście nawet taksówkarze (sprawdzałem). Jednak najbardziej do myślenia daje casus książki Jarka Szubrychta Skóra i ćwieki na wieki. Metalowcy okazali się niszą, która jest w stanie wytworzyć pozytywny szum wokół historii dzisiejszych czterdziestolatków snutej z perspektywy metalu, a nie poobrażać się o szczegóły, do tego przychodzić na spotkania autorskie, wspierać to udane przedsięwzięcie (wydawniczo to jeszcze 2022). Opublikowana niedługo później przez tego samego wydawcę książka Niechciani, nielubiani Filipa Kalinowskiego, równie ciekawie – choć z innej perspektywy – kreśląca dzieje warszawskiego rapu, nie doczekała się już takiego wsparcia. Co jest kolejnym potwierdzeniem tezy o tym, że wielkość środowiska nie zawsze ma znaczenie. A może trzeba poczekać jeszcze kilka lat na mocniejszy wyrzut pokoleniowego sentymentu?      

Warto było czekać To był przełomowy rok dla ekspozycji polskiej sceny alternatywnej za granicą. Ten sukces ma wielu ojców i wiele matek – zauważane na świecie festiwale (Unsound), polskich autorów pisujących dla globalnych, anglojęzycznych mediów (Jakub Knera, Michał Wieczorek), otwartych na nasz kraj autorów zagranicznych (Miloš Hroch, Philip Sherburne), wydawców z zagranicy zainteresowanych naszą muzyką (Warm Winters Ltd., Other People itd.), a wreszcie media umieszczające Polki i Polaków w rocznych zestawieniach: Raphael Rogiński na 11. miejscu podsumowania „The Wire”, w pięćdziesiątce „The Quietusa” i z recenzją w Pitchforku, Martyna Basta i Piotr Kurek w Boomkacie, Hania Rani w zestawieniu Piccadilly Records, Franek Warzywa i Młody Budda w podsumowaniu The Needle Drop. Do tego wspomniany już album EABS i Jaubi. Miło się śledziło te podsumowania. I można liczyć na to, że to początek czegoś większego.  

Sądy powszechne Niby jesteśmy już od lat w erze kultury anulowania, ale ciągle zaskakuje mnie to, jak mocno i błyskawicznie atmosfera wokół zarzutów – łatwiejszych lub trudniejszych do potwierdzenia w sądzie – wpływa na świat dookoła. Slowthai nagrał jedną z lepszych płyt roku, niedługo później dowiedzieliśmy się, że jest oskarżony o gwałt (miał się go dopuścić we wrześniu 2021 r., twierdzi, że jest niewinny, proces czeka go w przyszłym roku). Fani, którzy zarzekali się, że to ich ulubiony album, teraz obniżyli noty – współczuję, rozumiem, chociaż chyba nie jesteśmy dzięki temu bliżej finału w ogólnoświatowej dyskusji o oddzielaniu twórcy od dzieła. „NME”, które przyznało płycie Ugly 10/10, nie uznało, by płyta była godna 50 płyt roku. Podobnie „Guardian” – najpierw 10/10, teraz brak na liście. Mam nadzieję na sprawiedliwy werdykt. Tyron na razie usunął się z życia publicznego (odwołał występ z Blur na Wembley), być może czeka go odsiadka. A my zostajemy ze świetnym zestawem utworów, co okazuje się wyjątkowo marnym pocieszeniem, bo zależnie od werdyktu mamy przed sobą dwie przeszkody. Jeśli jest winny – wiemy i bez niego, że historia muzyki jest pełna niedobrych ludzi. Jeśli okaże się niewinny, trzeba sobie będzie stosunek do niego na nowo poskładać. Uda się pewnie indywidualnie, ale czy powszechnie potrafimy to zrobić? 

Coś się kończy, coś się zaczyna W lipcu pojawił się instagramowy profil Aitany Lopez, modelki fitness z Barcelony. Miała różowe włosy i dość idealne proporcje, a że zdjęcia pojawiały się regularnie, zebrała szybko ćwierć milionów fanów. Podpisywała się jako „hiszpańska bogini pożądania”, reklamowała produkty tak jak każda influencerka, tyle że za dodatkowe 4,50 dol. miesięcznie można ją było podglądać na bardziej intymnym profilu w zamkniętym serwisie Fanvue. W sumie potrafiła zarobić do 10 tys. euro miesięcznie. Ze swoimi fanami wchodziła w proste interakcje – na przykład dziękowała za komplementy. Nie odpowiadała tylko na pojawiające się ostatnio częściej pytania w rodzaju: Czy to prawda, że nie istniejesz? Bo jakiś czas temu wyszło na jaw, że imię Aitana jest znaczące – to jedna z coraz liczniejszych sztucznie wykreowanych influencerek, którą jej twórcy z barcelońskiej agencji reklamowej The Clueless wykreowali, mając dość żywych celebrytów i ich kaprysów. Jeśli influencerzy w praktyce odebrali rynek reklamowy redakcjom prasowym, to teraz mogą go stracić na rzecz agencji kreujących coraz doskonalsze modele AI. 
Ale to tylko jeden przykład, i to pozamuzyczny. Sztuczna inteligencja wywołała popłoch w dużej części przemysłu rozrywkowego. W kwietniu użytkownik TikToka o ksywce Ghostwriter977 opublikował duet Drake’a i The Weeknd, dwóch spośród największych gwiazd rynku muzycznego – tyle że utworu Heart on My Sleeve nigdy nie zaśpiewali, a twórca wygenerował ich głosy z pomocą sztucznej inteligencji. Serwisy streamingowe zdjęły utwór po interwencji wytwórni płytowej Universal, a kolejne miesiące spędziły na próbach oczyszczenia swoich baz z tysięcy utworów będących wrzutkami AI zarabiającymi dla swoich „twórców” choćby drobne sumy. Trudno też nie interpretować w tym kontekście decyzji Spotify o wypłacaniu tantiem dopiero za utwory, które przekroczą 1000 odsłuchów – jak zwykle pierwszymi ofiarami nowych przepisów są drobni, niezależni artyści. Swoją drogą, niedługo po utworze Ghostwritera977 na TikToku i YouTubie pojawił się utwór Daj na zgodę firmowany przez człowieka podpisującego się jako znanypolicji – rzekome pojednawcze nagranie najbardziej skonfliktowanych ze sobą raperów średniego pokolenia: Dobra, Rychu, daj zna zgodę / Dobra Jacek, dziś przyznam rację tobie / Puszczamy to w obieg no i elo / nie ma co się kłócić, razem odrzucamy przemoc.  A po kolejnych tygodniach na Spotify można było znaleźć ciekawy eksperyment: utwór Masquarade k-popowego wykonawcy Midnatta, który wydał tę piosenkę jednocześnie w sześciu wersjach: angielskiej, koreańskiej, hiszpańskiej, wietnamskiej, japońskiej i chińskiej. W realizacji pomogła sztuczna inteligencja, bo wydawcą artysty jest Big Hit Music (współtwórcy sukcesu BTS), a koreański koncern kupił firmę Supertone zajmującą się kreowaniem udawanych głosów. Ucierpią więc nie tylko twórcy z mniejszych wytwórni, ale też regionalni – wyobraźcie sobie tylko, jakim zagrożeniem dla Sanah jest wejście na polski rynek – z polskojęzycznymi tekstami – takiej, dajmy na to, Taylor Swift. W roku 2023 sztuczna inteligencja przestała być na rynku muzycznym sztucznym problemem.  

Stonesi wiecznie żywi Z akumulacją sławy jest trochę z akumulacją pieniędzy w późnym kapitalizmie. Od jakiegoś czasu wygląda na to, że kto jest popularny dziś, będzie popularny zawsze. W czasach AI dochodzi do tego kolejny aspekt: kto nagrywa dziś, będzie mógł nagrywać już zawsze – także po śmierci (biorąc pod uwagę realizację nagrania przez kompletny skład w połowie nieżyjących już Beatlesów). Z wyjątkiem The Rolling Stones, którzy – wszystko na to wskazuje – nawet nie będą się musieli odwoływać do sztucznej inteligencji. Choć z drugiej strony – jak wiemy z przebiegu roku 2023 – śmiertelna jest nie tylko królowa brytyjska, ale i Logan Roy.   

Poza muzyką Skoro już mowa o Sukcesji – nie był to jakiś szczególnie dobry rok dla seriali, ale lepszy niż poprzedni. Jeśli ktoś nie załapał się na pierwszy znakomity sezon The Bear, mógł się załapać na drugi, równie udany. Jeśli ktoś nie grał w The Last of Us, mógł docenić ten scenariusz w dobrze rozbudowanej pod kątem małego ekranu wersji. Cieszyły Morning Show, Kulawe konie i Zbrodnie po sąsiedzku. I fakt, że Polakom szło w tej dziedzinie dużo lepiej niż poprzednio. Za to na dużym ekranie, gdzie polscy dystrybutorzy jak zwykle ograniczali nam kontakt z najnowszymi filmami, czekając z premierami na Oscary, co w tych czasach jest sposobem na szybsze dorżnięcie zainteresowania tą gałęzią sztuki, prawie wszystko okazywało się mniejszym lub większym zawodem. Nie widziałem przez cały rok bardziej efektownego – ale też ładniejszego – filmu niż Spider-Man: Poprzez multiwersum. Trochę więcej niż w poprzednich latach czytałem – z czystym sumieniem mogę polecić Straszliwą zieleń Benjamina Labatuta i Fjakę Aleksandry Wojtaszek. Duże wrażenie zrobiła na mnie Wędrówka tusz Bartka Sabeli. I Festiwal Jacka Świdzińskiego. Z zaskoczeniem odnotowałem fakt, że z listy spektakli teatralnych 2023 roku, którą co roku przygotowuje jeżdżąca po całej Polsce Aneta Kyzioł widziałem aż połowę, z czego trzy bardzo mi się podobały. Miałem okazję zobaczyć w końcu Hamiltona na  żywo (świetny, choć 1989 też niczego sobie) i obejrzeć przewspaniałą wystawę Broken Music vol. 2 w berlińskim Hamburger Bahnhof. Na pewno o czymś zapomniałem, bo trochę gorzej z pamięcią, prawdę mówiąc z pisaniem w warunkach codziennych również – było to pewnie widać w tym roku. Może to jest ten czas, kiedy trzeba zacząć obniżać tempo? Widziałem ładnych parę fantastycznych koncertów (Peter Brötzmann i Fire! Orchestra w Pardon To Tu!), kupiłem mnóstwo płyt, doczekałem końca roku w niezłym zdrowiu. Życzę i sobie, i Wam tego samego na kolejne 12 miesięcy.