Wszystko wszędzie, ale w swoim czasie

Co nowego może wiedzieć o stanie świata nabywca płyt? Że lepiej już było. I naprawdę, daleki jestem od romantycznego spoglądania w przeszłość, ale gdzieś minęliśmy moment, kiedy kupowanie płyt było dużo tańsze i nieco łatwiejsze. Już pomijam to, że często wystarczyło wyjść do Empiku, który w każdym większym mieście miał ofertę nowości także spoza pierwszej dziesiątki sprzedaży. Poza tym dystrybutorzy nie olewali daty premiery tak ostentacyjnie i wysyłali towar wraz ze światową premierą. A w razie potrzeby można było sprowadzić z USA przez Amazon – ceny przesyłek były dużo niższe. Albo kupić w Wielkiej Brytanii, korzystając z tamtejszej gigantycznej dystrybucji – i przez chwilę nawet bez płacenia dodatkowych podatków i cła w sposób automatyczny naliczanych przez Pocztę Polską (przy zakupie przez Bandcamp sytuacja jest dokładnie taka sama). A ową Pocztę można było odwiedzić bez zderzania się z krzykliwą i estetycznie ciężkawą reklamą przepisów na dania mięsne siostry Bernadetty, podręcznikiem Historia i teraźniejszość oraz nowym numerem „Gazety Warszawskiej”. Chyba bywało już bliżej do różnych miejsc – oczywiście w streamingu jest łatwiej, ale w dziedzinie wymiany utrwalonych na nośnikach dóbr kultury trochę trudniej. Słucham więc w streamingu najnowszej płyty Lonniego Holleya, o której mówiło się od dawna, że ważna, którą single zapowiadały jako ważną (duety z Michaelem Stipe’em i Justinem Vernonem z Bon Iver, teraz jeszcze poprawione fantastycznym duetem z Sharon Van Etten). I która okazała się ważna. Z całą pewnością jest to tegoroczna czołówka. A nastrój tej płyty dość refleksyjny, więc składania do refleksji nad rozjeżdżającym się światem.      

Holley miał już spory bagaż doświadczeń w momencie płytowego debiutu: był po 60-tce, co opisywałem 10 lat temu, pisząc o nim po raz pierwszy. Miał za sobą traumatyczne dzieciństwo, z odrzuceniem przez rodzinę, samotnością i biedą. W wieku przedemerytalnym dostrzeżono go jako artystę wizualnego (dziś jego prace, często stworzone ze śmieci, trafiły do Smithsonian American Art Museum) oraz dziwnego twórcę muzyki. Osobnego, najbardziej pasującego do kategorii outsider music za sprawą swojego charakteru: dość naiwnego, dość też amatorskiego, ale poruszającego na bardzo głębokim poziomie. Wchodził na scenę dzięki przeszukującej folkowe ostępy wytwórni Dust-to-Digital. A w sposobie, w jaki myślał o muzyce, można było już wtedy odnaleźć echa Capitaina Beefhearta, Toma Waitsa, Laurie Anderson, Jimmy’ego Scotta, Harry’ego Partcha, Gila Scotta-Herrona czy Moondoga. Rzadko się zdarza, żeby ktoś z tej kategorii zrobił naprawdę dużą karierę. Tymczasem Holley po 10 latach jest już zupełnie gdzie indziej: najnowszy album Oh Me Oh My wyprodukował Jacknife Lee, gdzieś pomiędzy sesjami z Taylor Swift a trasą koncertową z Bono.   

Z drugiej strony: to ciągle ten sam gardłowy głos, charakterystycznie modulowany, i ta sama, nieco kaznodziejska ekspresja. Blisko do bluesa i gospel, w formule wdzięcznej do ilustrowania muzyką – po lekkim spotęgowaniu bardziej wygładzoną produkcją wydaje się to bliskie Waitsowi z lat 80. w Better Get That Crop In Soon albo nawet Robbiemu Robertsonowi z tej samej dekady w Earth Will Be There, fantastycznie pogłębionym monologiem Moor Mother. Od Testing z frazą Wszyscy jesteśmy testowani, aż po kolejne spostrzeżenia dotyczące nowych technologii, informacji w naszym życiu (Holley ostrzegał przed cyfryzacją życia na długo przed prof. Zybertowiczem – a dodatkowo w sposób, od którego nie bolały zęby). Jacknife Lee ubrał to wszystko w nie tylko klimatyczne, ale i przystępne aranżacje – Oh Me Oh My to płyta, od której można i należy zaczynać swoją przygodę z muzyką Holleya. Z miejscem pozostawionym na solowe popisy kolejnych gości: Moor Mother, gitarzysty Jeffa Parkera czy trębacza Jordana Katza. Owszem, nawiązuje do najmroczniejszych i najbardziej dramatycznych przeżyć piaskowego dziadka – jak o nim mówili – z Alabamy, ale zarazem działa znakomicie na płaszczyźnie instrumentalnej, bodaj najlepiej w Mount Meigs.  No i w samym albumie jest coś niezwykle kojącego, a przy tym zaskakująco optymistycznego – że można (jeszcze jak!) mimo przeszkód, mimo obciążeń, mimo braku edukacji, mimo nierówności, mimo lat, mimo wszystko. To też jest coś, co tylko nabywcy i słuchacze płyt, a nawet specyficznie tej jednej, będą wiedzieć na temat otaczającego ich świata. 

A druga dobra wiadomość dnia to fakt, że Hauschka, czyli Volker Bertelmann, odebrał Oscara za muzykę do filmu Na Zachodzie bez zmian. Parokrotnie pisałem o Hauschce, kiedyś uznając go za kompozytora i wykonawcę zbyt słabo zauważanego. Jak się okazuje, może nie wszystko wszędzie naraz, ale na pewno wszystko dla każdego w swoim czasie. 

LONNIE HOLLEY Oh Me Oh My, Jagjaguwar 2023