Wibrator? Wunderbar!

Po uwagach na temat sentymentalizmu wizytę w Düsseldorfie postanowiłem potraktować chłodniej. W Kolonii by się ucieszyli – oba miasta walczą ze sobą od lat i z przypisywaniem artystów do jednego z nich lepiej uważać. Przez lata uważałem np. Mouse On Mars za zespół z Kolonii, ale w Düsseldorfie też nam o nim opowiadali – jako ich grupie. Bo o ile Jan St. Werner mieszkał na początku w Kolonii, to już Andi Toma zaczynał w Düsseldorfie. Każde z miast wykorzystuje więc okazję do przytyków pod adresem konkurenta, a pożytek z podróży jest taki, że pewnie w końcu posortuję sobie na półce niemieckie zespoły według miast. No ale przejdźmy do szczegółów, bo są pewnie i tacy, których mógł zaintrygować ten wibrator. Bo nie chodzi o wibrato, tylko o wibratory, nie jeden, tylko (tytułem dalszej zachęty) bodaj osiem sztuk.

Wibratory należą do Hauschki – miejscowego pianisty znanego z urokliwych (choć nieco sentymentalnych) płyt z dość oryginalnie potraktowanym brzmieniem preparowanego fortepianu lub pianina. Nawet częściej tego ostatniego – bo zarówno rytmiczne właściwości pionowego mechanizmu pianina, jak i łatwość w przesuwaniu wykorzystywanych akcesoriów Hauschce odpowiada. Zagrał krótki koncert dla gości, odsłaniając przy okazji wszystkie sekrety, włącznie z wibratorami. Kupił je w jednej z toalet. Jak łatwo zauważyć męskie toalety w Niemczech (nie wiem, jak jest z damskimi) często są wyposażone w dobrze zaopatrzone automaty z prezerwatywami i drobnymi akcesoriami seksualnymi. Hauschka szukał przedmiotów, które by cicho wibrowały, a – jak sam zauważył – przemysł związany z seksem musi hałas w takich urządzeniach ograniczać. Wykupił więc cały asortyment miniwibratorów z jednej z maszyn. Jeden z nich zmieścił się w prawym dolnym rogu na zdjęciu poniżej (w lewym górnym widać pamiątkę z Polski – to już zwykły kapsel piwa Żywiec).

Urządzenia pełnią dość ważną rolę podczas jego koncertów – rzucane na mechanizm instrumentu lub po prostu na ziemię, dają poczucie chaosu. Zarówno artyście, który lubi przypadkowe, dodatkowe dźwięki (to jeden z nielicznych muzyków, który po jakimś przypadkowym hałasie na widowni odwraca się nie ze złością, tylko z uśmiechem), jak i publiczności. Są elementem improwizacji – sprawiają, że jedno wykonanie jeszcze mocniej różni się od drugiego. Występują też w kompozycjach zarejestrowanych na płycie „Salon des Amateurs” – od lokalu, który od lat nadaje ton miejscowej scenie alternatywno-elektronicznej. Podobnie nieedytowane zostają dźwięki zza okna czy inne drobne zakłócenia, w podmiejskiej siedzibie fundacji Hansa Petera Zimmera, gdzie Hauschka znalazł przystań na czas występu, też może go spotkać coś takiego – w piwnicach mieszczą się tu sale prób dla 67 (!) wykonawców.

Wróćmy do wibracji. Oczywiście nie obyło się bez problemu – Hauschkę z ośmioma wibratorami w walizce zatrzymały służby celne na amerykańskiej granicy. Jedna to jedna, ale osiem sztuk wskazywało na niezdrowych rozmiarów zainteresowanie seksem. Musiał wyjaśniać, że jest pianistą i przetwarza w ten sposób brzmienie instrumentu. Podobno nie było łatwo, ale udało się Amerykanina przekonać. Do tego stopnia, że za kolejnym razem (Hauschka grywa i realizuje mnóstwo rzeczy – wciąż jest przy tym, moim zdaniem, niewspółmiernie słabo zauważany) rozpoznał go na lotnisku. Też bym rozpoznał, choćby po bezpretensjonalności, z jaką podchodzi do muzyki. Rzadką, nawet wśród pianistów o tak swobodnym podejściu do swojego instrumentu.

Opowieści z miasta Fortuny (nie szczęścia – to miejscowy klub sportowy) zajęłyby kilka wpisów: był przecież Kraftwerk, DAF, był Neu!, ale też La Düsseldorf, cała Motorik, formuła rytmiczna wykorzystywana przez nieżyjącego już Klausa Dingera (wyszła książka o nim, więc może będzie czas, żeby zająć się już tylko jego osobą), to tutejszy wynalazek. Artystów należących wtedy do szeroko rozumianej elektronicznej sceny miejskiej było oczywiście dużo więcej. Pod koniec lat 70. kimś takim stał się Wolfgang Riechmann. Z wyglądu trochę jak Gary Numan – przynajmniej na okładce jedynej solowej płyty „Wunderbar” (na zdjęciu powyżej obok wzmacniacza i przenośnego gramofonu – w Düsseldorfie trafiliśmy na mobilnego didżeja, który przemieszczał się na rowerze). Były członek tutejszej grupy Streetmark o raczej rockowych korzeniach, który zafascynował się elektroniką i nagrał ten album w pojedynkę – w euforycznym okresie życia, zakochany po uszy. Stąd tytuł „Wunderbar”. Problem w tym, że wkrótce po sesjach nagraniowych spacerował z dziewczyną po starówce, kiedy napadło ich dwóch mężczyzn właśnie zwolnionych z więzienia. Jeden z nich dźgnął go nożem, po czym uciekli. Służba medyczna niewielkiej rany nie zauważyła (po ubraniu i fryzurze uznali, że to jakiś hipis, który musi wytrzeźwieć, facet zaczął się wykrwawiać w szybkim tempie, a kiedy lekarze zorientowali się o co chodzi, było już za późno. Płyta „Wunderbar” ukazała się po śmierci artysty, w 1978 roku (nakładem Sky Records – wznowiła ją po latach firma Bureau B), a Riechmann został miejscową legendą. Bandytów schwytano, wrócili do więzienia, nie wiadomo jednak, co się stało z dziewczyną.

Cóż, na koniec wdało się trochę emocji (dla naszego przewodnika po Düsseldorfie to była historia dość osobista – jako młody chłopak słuchał Riechmanna), ale muzyka jest ciekawa – w końcu to okres pomiędzy krautrockiem a nową falą. Motorik z odrobiną romantyzmu, które miasto też ma w muzycznej historii (Heine, Schumann itd.). Bez kropkowania tym razem. Umlauty uzupełnię na stałym gruncie, kiedy już nie będę musiał pisać w dziesięciominutowych przerwach w gonitwie od miejsca do miejsca. Bo to powyżej to w sumie tylko dwa obrazki z miasta.