Z kolonii w Kolonii

Każdą grupę nieznających się ludzi, którzy nawiązują ze sobą kontakt, z łatwością scharakteryzujecie pewnie po 15 minutach. Po tym, od czego zaczynają rozmowę. Ta zaczęła się o opowieści o studiu Kling Klang, które jest w programie niemieckiej wizyty, tyle że nie wszyscy (w tym i ja) zauważyli, że chodzi o „drive by”, czyli zobaczymy z zewnątrz lokalizację słynnego duesseldorfskiego studia. A ponieważ na dzwonek w starej siedzibie Kling Klang (co do nowej – nie wiadomo nawet gdzie jest) rzadko kto odpowiada, potoczyły się opowieści o dzwonku – że konkretnie o tym jak Prince i Larry Graham chodzili – „to się naprawdę wydarzyło” – od drzwi do drzwi jako świadkowie Jehowy. Na co przyszła anegdota o koncercie Prince’a bodaj w Rzymie, gdzie artysta zakazał wstępu facetowi z ekipy technicznej po tym, jak ten powiedział przed koncertem, że uwielbia jego styl gry – w obawie o to, że delikwent podpatrzy jego gitarowe triki. I tak toczyło się dalej – jak na koloniach, tyle że z pewnym skrzywieniem zawodowym.

Tak się złożyło, że komentarz Stinky’ego pod ostatnim wpisem: „A szkoda – bo muzyka ta, szczególnie mocne techno, przeżywa w ostatnim czasie okres bujnego rozwoju” przeczytałem po wizycie w siedzibie studia eksperymentalnego WDR w Kolonii, od której zaczęliśmy. Gdyby nie to, pewnie odparowałbym, że w latach 80. i 90. przeżywała już okres bujnego rozwoju, nawet – że zaryzykuję – dużo bardziej bujnego. I zamknąłbym sprawę. Ale poznałem Volkera Muellera, 71-letniego strażnika studia (powstałego w roku 1951 – VM pracuje przy nim od początku lat 70.), a przy okazji człowieka, który parokrotnie ocalił przybytek przed zamknięciem – prawdopodobnie tylko dzięki niemu studio w pełnym kształcie, z całym zasobem starych generatorów, magnetofonów, syntezatorów i innych maszyn, mieści się dziś w skromnej suterenie dawnego magazynu, którego główną część zajmuje jakiś klub fitness. To, w jaki sposób Mueller opowiadał o starych kompozycjach Stockhausena, z jednej strony po inżyniersku, z drugiej zachwycając się orkiestrowym myśleniem o kompozycji, pięknymi kadencjami, potwierdza tylko, że prawdziwy okres bujnego rozwoju przypadał na lata 50. i 60. Bez odrobiny przesady: triki związane z wykorzystaniem taśmy magnetycznej dające efekt pętli rytmicznej, nieskończonego glissanda, prostego pogłosu czy delaya (technika podchwycona później przez Briana Eno), a nawet protosampling, można było wykorzystać już w latach 60. Rzecz w tym, że inaczej się o tym czyta w książkach czy słucha w starych nagraniach, a inaczej obserwuje na żywo – praca inżyniera obsługującego magnetofony przypomina działanie DJ-a. Widzę, że na YT ktoś wrzucił rejestrację jednej z takich wizyt, może w kolejnych częściach są te didżejskie popisy Muellera (to ten pan na zdjęciu):

Niestety, studio przetrwało tylko jako narzędzie digitalizacji zbiorów. Nie jest wykorzystywane przez kompozytorów, a jego dalszy los pozostaje niepewny – główny problem to, jak twierdzi Volker Mueller, brak osoby, która poprowadziłaby je w obliczu jego nieuchronnego odejścia na emeryturę. Ktoś chętny?

Oczywiście jest też druga strona kolońskiej muzyki, ta bardzo aktywna – miesięcznik „Intro”, darmowe pismo muzyczne wydawane w nakładzie (bagatelka) 140 tys. egzemplarzy właśnie tu, w Kolonii, festiwal c/o pop, który powstał na gruzach dawnego Popkommu, przeniesionego stąd lata temu do Berlina, no i wytwórnia/sklep Kompakt Records. Prężna infrastruktura. Muszę przyznać, że o ile wytwórnię, z jej kapitalnymi kompilacjami, nagraniami braci Voigtów, Justusa Koehncke, Michaela Mayera, Superpitchera czy – rzecz jasna The Field, śledziłem od dłuższego czasu, prezentując nawet sporadycznie jakieś rzecz w radiu, to sklep kompletnie mnie zaskoczył. A właściwie nie sklep, tylko sposób prowadzenia całego biznesu przez Reinharda Voigta (brat Wolfganga, obaj są udziałowcami Kompaktu), który oprowadzał nas po siedzibie firmy – wykupionej „za dobrych czasów” (co wg Voigta oznacza ok. 10 lat temu, bo to dla Kompaktu czasy hossy sprzedaży winyli z muzyką techno) całej kamienicy. W podziemiach są gigantyczne magazyny, studio nagraniowe i masteringowe, na parterze – biuro sprzedaży wysyłkowej i imponujących rozmiarów sklep (przy okazji koncert zagrał tutaj duet Coma łączący techno z delikatnymi naleciałościami sceny, nazwijmy to, „indie” – z grubsza oznacza to elementy piosenki, a także inspiracje New Order i Kraftwerkiem). Na piętrze – biuro wytwórni. Na drugim – ciekawostka już dość głośna (pisał o tym Resident Advisor), czyli kuchnia. Kompakt (w sumie zatrudniający kilkadziesiąt osób – mają jeszcze biuro w Berlinie) korzysta z usług dwóch kucharek, które na zmianę przygotowują na miejscu jedzenie dla całej ekipy, wspólne posiłki są stałym elementem pracy i częścią, jak twierdzi Voigt, kultury pracy w firmie. Żeby było jeszcze bardziej domowo, sam mieszka w tym samym budynku – podczas kupowania okazało się, że jest wręcz za dużo miejsca, pozostało tylko zdecydować, czy je wynająć, czy urządzić się samemu. I tak jak kiedyś piekarze nad piekarnią albo szewcy nad zakładem szewskim, kierownik Voigt mieszka sobie nad zakładem produkującym i rozsyłającym na cały świat płyty z elektroniką. Gdybym był trochę młodszy, złożyłbym swoje CV i skoro już pojawił się wątek pracy w Kolonii – w Kompakcie niejeden znalazłby pracę marzeń.

Zakupy z Kompaktu rozpakuję w domu, więc na razie jeszcze – w ramach zaległości – płyta Jana St. Wernera, związanego niegdyś z Kolonią, tak jak cały Mouse On Mars. Ten związek mocno się ostatnio osłabił, Werner znalazł przystań w konkurencyjnym Berlinie, zaangażował się ostatnio w różne działania z pogranicza muzyki współczesnej, co zresztą ma odbicie na jego albumie „Blaze Colour Burn”. Dość jasne są włoskie inspiracje, które podpowiadają tytuły, ale też fakt współpracy z włoską orkiestrą z Umbrii. Skutkuje ona krótkim epizodem, wykorzystanym raczej jako punkt wyjścia, rodzaj field recordingu. Nagrania terenowe mieszają się u Wernera z drapieżnymi, surowymi barwami elektronicznymi, dźwiękami generatora szumów czy wysamplowanymi fragmentami partii żywych instrumentów, wszystko trochę jak z pionierskich lat studia WDR. Płyta jest momentami chaotyczna, a chwilami po prostu zaskakująca, dwuczęściowa kompozycja „Spiazzacorale”, tajemnicza i romantyczna, przyciąga jednak uwagę oryginalnością. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że lepiej słuchałoby się jej na 12-głośnikowym dookólnym soundsystemie w studiu WDR, tyle że taka okazja pojawia się rzadko.

Nie mogę się też powstrzymać od puenty związanej z wizytą w studiu WDR. Pan Mueller, prezentując nam zestaw stareńkich magnetofonów Telefunkena, westchnął i zapytał, czy widzieliśmy coś takiego na oczy. „Tak – musiałem zauważyć – Polskie Radio opiera się na tych maszynach do tej pory. Prawie każda antena używa regularnie konserwowanych Telefunkenów do odtwarzania nagranych audycji”. Cholera, może zresztą to jest ważna część brzmienia niektórych emitowanych przez PR audycji?

JAN ST. WERNER „Blaze Colour Burn”
Thrill Jockey (Fiepblatter) 2013
Trzeba posłuchać: „Spiazzacorale” – A i B. Poniżej internetowy bonus: