Październik w 10 płytach

Obiecywałem jakąś rekompensatę braku not punktowych na Polifonii. Proponuję, by było nią krótkie podsumowanie miesiąca. Oczywiście – jak wszystko tutaj – bardzo subiektywne i opierające się z konieczności tylko na tym, czego zdążyłem posłuchać. Nikogo więc pewnie w całości ten zestaw nie zadowoli, ale szczerze – nie radzę zostawiać za sobą października bez choćby jednorazowego przesłuchania tych dziesięciu płyt. Kolejność alfabetyczna, za to wybór nieprzypadkowy.    

BADBADNOTGOOD Talk Memory, XL —> więcej 
Bez Matthew Tavaresa kanadyjska grupa jeszcze szybciej się zmienia, idąc w stronę jazzu i zostawiając za sobą elementy hiphopowe. Jako aranżer pomaga brazylijski mistrz Arthur Verocai. Jak się okazuje – da się stworzyć kapitalne orkiestrowe partie metodą pracy zdalnej. Nie ma mowy o rozczarowaniu.  

BASTARDA & CHÓR UNIWERSYTETU SWPS Kołowrót, Audio Cave —> więcej    
Cykl życia świata dookoła nas opowiedziany i nagrany przez najlepsze polskie trio niskich częstotliwości i chór uniwersytecki, z wykorzystaniem tematów tradycyjnych. Nie przypuszczałem, że aż tak mnie to wkręci, ale tytuł widać nie kłamie.  

CIRCUIT DES YEUX -io, Matador —> więcej 
O ile poprzednia grupa regularnie proponuje średniowiecze i renesans, tu mamy barok, ale w piosenkowej wersji, taki od razu przechodzący w neogotyk. No i tyle Scotta Walkera, że ci wszyscy, którym brakuje głosu autora It’s Raining Today (było w jednym z ostatnich odcinków serialu Goliat!), powinni być usatysfakcjonowani.    

FISZ EMADE TWORZYWO Ballady i protesty, Grand Imperial/ Dwa Ognie —> więcej 
Najlepsza płyta Fisza i Emade od czasu Mamuta i najważniejsza od nieco nawet dłuższego czasu, bo Ballady…, zadziwiająco bezpośrednie, kronikarskie, momentami też bardzo proste, są płytą zupełnie inną w klimacie od tamtej. Najprawdopodobniej nie jest to album dla zwolenników Maty, choć i ten ma odbiorców wśród starszej publiczności. 

HELADO NEGRO Far In, Private Energy/4AD —> więcej   
Oczywista oczywistość dla tych, którzy śledzili doniesienia o singlach albo playlisty na Polifonii – nie każdy musi dwujęzyczny elektroniczny pop w wersji Roberto Carlosa Lange’a lubić, ale ja lubię go po tym albumie jeszcze bardziej.   

LIL UGLY MANE Volcanic Bird Enemy and the Voiced Concern, Lil Ugly Mane 
Tej pozycji Travisa Millera nie recenzowałem, ale pilnie śledzę Lil Ugly Mane od ładnych paru lat (Oblivion Access było na Polifonii w czołówce płyt roku 2015). Feeria motywów i wątków retro, którą proponuje na Volcanic Bird Enemy… kojarzy mi się pod względem świeżości z sensacją sprzed kilku sezonów na rynku gier, czyli Cupheadem. Od tylu pomysłów na minutę to się powinno płacić jakiś podatek od kreatywności dodanej. Przez miesiąc można słuchać nawet takiej jednej płyty i mieć zero potrzeb.  

MORDOR MUZIK Mordor CD, Mordor/Asfalt Distro —> więcej   
Fascynacja od pierwszej zwrotki. Ogień od pierwszego beatu. Udany przeszczep grime’u i udana próba przesunięcia centrum zainteresowania polskiego rapu z powrotem do Wielkopolski. 

RÓŻNI WYKONAWCY Zār. Songs for the Spirits, JuJu Sounds —> więcej   
Ceremonialna afrykańska muzyka związana z miejscowym kultem opętania. Nie wzywałbym jednak egzorcysty, tylko muzykologa, a w oczekiwaniu na to, że przyjdzie i wytłumaczy, można po prostu spotkać się z innym, z nieznanym – w surowej, ale świetnie nagranej postaci.  

SCRIMSHIRE Nothing Feels Like Everything, Albert’s Favourites   
To pewnie największa niespodzianka w całym zestawieniu – ale zarazem jedna z najlżejszych płyt z potencjałem dotarcia do wszystkich. Wystarczy mieć, jak ja, trochę sentymentu dla nu jazzu. Londyński producent Adam Scrimshire posklejał jego elementy jak niegdyś The Cinematic Orchestra, zaprosił gości tej klasy co Ursula Rucker, Miryam Solomon czy Nat Birchall. Nie ma wokół tego większego halo, ale sam już zamówiłem na nośniku i zamierzam słuchać dla odprężenia po stresach przygotowywania miesięcznych podsumowań.  

TONSTARTSSBANDHT Petunia, Mexican Summer —> więcej   
Dla fanów kautrocka czy Steve’a Hillage’a i w ogóle starej psychodelii trudno mi sobie wyobrazić coś lepszego. Pogodzą się tu zresztą z fanami bluesowej gitary i dobrej wokalistyki w stylu lat 60. Dużo epok naraz, co pewnie jest naturalną i zdrową receptą na stylistyczne rozdarcie współczesnego słuchacza. Do tego leciutkie jak wymarzona puenta recenzenta, który mocno się zmęczył przez cały miesiąc i kombinuje, jak tu się zadowolić zwykłym, powszednim zamknięciem. 

A – i jeszcze żeby to zamknięcie ostatecznie zepsuć. Honorable mention: PATRICK SHIROISHI Hidemi. Płyta świetna, ale jak bardzo – trudno mi jeszcze ocenić. Człowiek nie maszyna, recenzent nie algorytm. Coś może o tym będzie przy następnej okazji.