Jak zwykle dałem się złapać na Felbm

Wiecie, jaka jest dobra strona pandemii? Każdy może się poczuć jak Prince. Bo – jak już przypominałem niedawno – jeśli autor Sign O’ The Times odprawił muzyków, nagrał wszystko sam i wyszła mu najlepsza płyta, to co mają powiedzieć dzisiejsi muzycy? Oni nawet nie muszą nikogo zwalniać ani odprawiać. Trudniej dolecieć, dojechać, trudno się nawet zebrać w jednym miejscu, więc w pandemicznych warunkach każdy musi być samowystarczalny niczym Prince. A czy opowiadałem Wam już o Eelco Topperze? Możecie nie pamiętać, ale wyszukiwarka nie zapomni – prawie dokładnie dwa lata temu, we wpisie zatytułowanym Muzyka na zwykły dzień. Będę musiał uważać, żeby się nie powtórzyć. Ale ważne jest, że dwa lata później dałem się znów złapać, jak mucha na lep, a COVID-19 na człowieka, na ten sam rodzaj zwyczajniutkiej, prostej, ale okrutnie wciągającej i poprawiającej nastrój muzyki instrumentalnej. Najlepsza muzyka ery pandemii – powinna rozbrzmiewać na wszystkich zoomach i teamsach współczesnego świata, jak muzak w windach drogich hoteli. Kto to ładnie gra? To Felbm, drodzy zoomowcy. Kto?!! No tak, o ile żaden dźwięk nie został tu puszczony na żywioł, z nazwą wyszło dość spontanicznie. Ale o jej źródłach pisałem już poprzednio, a obiecywałem się nie powtarzać.   

Jeśli wczoraj wspominałem o tym, że nowy album Olivera Coatesa „sprzedaje” najlepiej ostatni utwór, to w wypadku Toppera i albumu Tape 3/Tape 4 jest to utwór numer jeden: Filatelie. Klasyczny earworm. W dodatku cichy, bo nawet bez pomocy śpiewanych refrenów i chórków, po wysłuchaniu ledwie paru taktów fortepianowego riffu na tle oszczędnej sekcji rytmicznej z lekko jazzującym syntezatorem w tle wpadniecie jak śliwka w kompot. Przykleja się to-to do uszu, pamięci czy czego tam. I reklamuje najlepiej dwie zdradliwe cechy działań holenderskiego muzyka z Utrechtu. Powściągliwość, wyrażającą się w nienatrętnym prowadzeniu melodii i aranżacji, czasem prowadzącym blisko szkolnych rozwiązań, ale zazwyczaj odświeżająco lekkim. I do tego coś, co musiałbym chyba za nauczycielami muzyki określić jako słuch rytmiczny. Idealne odmierzanie każdego dźwięku, precyzję w projektowaniu i prezentacji całych tych form rytmiczno-melodycznych, dość kameralnych,  łatwych zapewne do rozpisania, niemal domowych. Choć właśnie w precyzji pies pogrzebany.

Podobnie jak przy poprzedniej płycie (też wewnętrznie podzielonej na epki: Tape 1/Tape 2), choć rzadziej, pojawiają się tutaj linie programowane, czasem więc żywe instrumentarium synchronizowane jest z automatem. Jak w całym tryptyku od Herausweh do Heisei. Ale większość nowego materiału to luźne granie – bardzo w punkt i bardzo demokratycznie traktujące wszystkie instrumenty, którymi posługuje się tu oczywiście (słowo się rzekło już na początku) sam Eelco Topper. Tu nawet nie chodzi o pandemiczne realia. Rzecz nagrywana była przez wiele miesięcy w 2018 i 2019 roku, a zatem na długo przed ograniczeniami. To muzyka, która homerecording we współczesnej wersji ma wpisany w DNA i zachęca do traktowania jej – w większości, bo np. finałowy Midori (nawiązanie do Takady? Możliwe!) subtelnościami wykonawczymi nieco onieśmiela – jako taki nie tyle śpiewnik domowy, co zestaw utworów do rozpracowywania na długie, pandemiczne, zimowe wieczory.

FELBM Tape 3/Tape 4, Soundway 2020, 7-8/10