Adrian w Centrum Disco Polo [podsumowanie tygodnia]
Pod koniec tygodnia dostaliśmy epilog akcji z budową Centrum Disco Polo za 11 mln zł. Okazało się, że już wizualizacja została ukradziona obcemu studiu architektonicznemu. Oddaje to ducha samej muzyki, w której łatwo było wykorzystać jakiś znany motyw (uwaga na plagiaty), no i targowiskowych form dystrybucji (uwaga na portfele). Gmina Michałowo szybko projekt podmieniła, by – stosownie do sytuacji – oddawał ducha więziennictwa i przypominał, że nawet szkoła o tak artystycznym charakterze to jednak pewne ograniczenie wolności. Pamiętajmy, że i ten motyw związany z disco polo doczekał się już dobrego portretu w popkulturze.
My z kolei doczekaliśmy się w tym tygodniu dwóch płyt amerykańskich 79-latków. O jednym nieco dalej. Tutaj krótko o Royu Ayersie, bo słynny wibrafonista jazzowy to jednak postać, o której nie było ostatnio wiele okazji mówić w kontekście nowych nagrań. Dla hip-hopu przez lata kultowy (wracał w różnych kontekstach – choćby jako gość Tylera, the Creatora), pewnie jeden z najczęściej samplowanych artystów w dziejach, był też świętym patronem neo soulu w latach 90. Ale ostatnio tzw. szerokiemu słuchaczowi w Polsce mógł się kojarzyć jako ten starszy pan didżej, który na falach radia Fusion FM w grze Grand Theft Auto zapowiadał Pokusę Alex Bandu. Dzisiaj może po prostu pomóc się wyciszyć po trudach tygodnia i posłużyć za ścieżkę dźwiękową newslettera Polifonii.
Ayersa na wspólne nagrania namówili działający w tej samej sferze – między jazzem, funkiem i soulem – Adrian Younge (ten z tytułu notki) i Ali Shaheed Muhammad. Zaprosili go do studia Linear Labs w LA podczas trasy koncertowej wibrafonisty (wtedy właśnie Ayers nagrał powyższy minikoncert dla radia NPR) i nagrali materiał, który jest ni to epką, ni to albumem, no i już z założenia odtwórczy. Ma się kojarzyć z latami świetności mistrza, czyli jego nagraniami z lat 70. Ciepła, instrumentalno-wokalna, utrzymana w wolnym tempie płyta klasykiem z miejsca nie zostanie, ale ma parę wyjątkowych momentów – choćby utwór Shadows of the East i Solace, popis młodego perkusisty Grega Paula, żywej maszyny do breaków – a przede wszystkim świetny klimat. Tytuł Jazz Is Dead to zarazem nazwa serii, w której to wszystko wychodzi. A że Adrianowi Younge’owi też z reguły wszystko wychodzi, to i to się w ogólnym zarysie udało.
To teraz już zapowiadana powtórka z tygodnia.
W poniedziałek wybrałem trzy wyróżniające się płyty z poprzedniego tygodnia. Wśród nich duet Amirthy Kidambi i Lei Bertucci, epkę Tenderloniousa (jak się okazuje, jest tylko zapowiedzią większej płyty z pakistańskich sesji), a przede wszystkim – rosyjską wokalistkę i kompozytorkę Kate NV.
We wtorek pisałem o Wendy Eisenberg. Jej nagrana podczas izolacji solowa płyta to potwierdzenie olbrzymiego talentu. Reakcje tych, którzy posłuchali, potwierdzają, że chyba nie było to jakieś spektakularne pudło. Więcej o samej artystce w najnowszym numerze „The Wire”, gdzie – jak się okazuje – znalazło się także miejsce dla playlisty znajomego serwisu Nowe Idzie od Morza, dla dużego tekstu Jakuba Mikołajczyka z Monotype Pressing o tłoczeniu płyt w czasie pandemii, no i jeszcze dla recenzji nowego wydawnictwa Sarmacji. Całe wydanie do kupienia tutaj.
W środę porządkowałem płyty, które przyszły do redakcji w postaci fizycznej (i nie był to raczej ostatni raz), ale przede wszystkim chwaliłem wyjątkowo zespołową płytę teatralną Piotra Kurka. Nie dość, że fajna, to jeszcze ładnie wydana. Tego samego dnia w papierowej „Polityce” ukazała się moja recenzja ostatniego Run The Jewels. Więc jeśli ktoś jakimś cudem JESZCZE tego nie słyszał, to warto mieć własne zdanie. W wielkim skrócie – protest jak w Strange Fruit, ale z fuck you na końcu.
W czwartek trochę może prowokacyjnie rzuciłem hasło na temat subskrybowania całych rocznych działań artystów i wytwórni płytowych. Okazało się (sądząc po komentarzach na Facebooku), że takich inicjatyw jest więcej niż się wydaje. W każdym razie wydawnictwo Touch: Isolation przekonuje, że takie inicjatywy szczególnie w okresie epidemicznych ograniczeń mają sens. A jeśli tego komuś mało, to w tym samym wpisie znalazła się lista koncertów online, których przez chwilę ubywało, a teraz z powrotem zaczyna przybywać. W czwartek napisałem też naprawdę godzinami wysiedzianą recenzję nowego albumu Boba Dylana. Nie wszystkich pewnie przekona, bo muzycznie rzecz nie wnosi nic nowego do tego budowanego od ponad pół wieku dorobku, ale to jednak tekst kultury godny noblisty. I pierwsza singlowa jedynka Boba Dylana w „Billboardzie”. Przy okazji – polska jedynka albumowa w tym tygodniu to Zaraza Kazika. I ta informacja pewnie akurat nikogo nie zaskoczyła. W końcu wielu z nas zna ten album nawet bardziej niżby sobie tego życzyli.
Również w czwartek w Nokturnie graliśmy muzykę będącą prostym efektem izolacji, pandemii itd. W tym prapremierowe nagrania Pawła Romańczuka i Dominika Strycharskiego. Cały czas do odsłuchania. Pojawiła się też jako podkast rozmowa Pawła Klimczaka, który życzliwie wypytał mnie o parę spraw związanych z dziennikarstwem muzycznym i nie tylko. Zdążyłem w końcu opublikować mocno spóźnioną majową playlistę (i proszę chwilowo nie pytać, kiedy Tidal).
W piątek próbowałem porównywać Phoebe Bridgers z Dylanem. Ryzykowna rzecz, wszyscy wiemy, czym się skończyły takie porównania w wypadku Ryana Adamsa. W każdym razie wyszła z tego ostatecznie nota o dość głośnym drugim albumie solowym jeszcze jednej zdolnej Amerykanki przerażonej swoim krajem. Gdybyż tylko to zbiorowe przerażenie Ameryką miało jakiś wpływ na samą Amerykę.
Tego samego dnia oczywiście opublikowałem listę premier tygodnia. Polecam ją szczególnie wszystkim tym, których moje wybory wynudziły lub rozczarowały. Przypominam, że oficjalnie tegoroczny Record Store Day został jeszcze raz przesunięty. Zaczyna to wyglądać trochę jak sytuacja z grą Cyberpunk 2077, ale RSD odbędzie się jednak wcześniej. W Polsce już w ten weekend sklepy organizują kilka ciekawych imprez, na które warto zwrócić uwagę (info również pod linkiem, w Warszawie impreza choćby tutaj).
Za to przez cały piątek dochody ze sprzedaży wielu wydawnictw szły na organizacje broniące praw Afroamerykanów (ewentualnie czarnych – wkrótce oświadczenie RJP w sprawie problemów z słowem na M, na razie polecam tekst Marka Łazińskiego w Polityce). To w związku z Juneteenth, czyli świętem 19 czerwca upamiętniającym koniec niewolnictwa w Teksasie. Sypnęło przy okazji okolicznościowymi kompilacjami. Polecam tę wydaną przez Catalytic-Sound (kogo tu nie ma!):
Warto też przy tej okazji nadrobić kilka kluczowych albumów z kręgu tzw. czarnej muzyki (tu przymiotnik w użyciu od lat), w szczególności Shrines duetu Armand Hammer. Nie pisałem o nich na Polifonii, ale warto zaufać mądrzejszym. Oczywiście wybór albumu Roya Ayersa – naprawdę ważnego powrotu do działalności nagraniowej po kilkunastu latach – też da się wytłumaczyć tym tematem. Ale jest sobota, nie wiem, czy ktoś ma siłę na długie noty blogowe i doczytuje do końca – a ja przyznam przy okazji, że nie wiem, czy długo zdołam utrzymać takie tempo wpisów.
Komentarze
Alkoholik pije, bo jest alkoholikiem. Nie musi mieć powodu. Albo wszystko może być powodem. Może się upić z rozpaczy, ale też z radości. Szczęśliwe zakończenie „Mocnego Anioła” jest fikcją. To baśń o miłości, w której dla zakochanej kobiety rasowy alkoholik przestaje pić. I naprawdę może przestać na pewien czas, może się tajniaczyć… Z Ewką zaczęło się, kiedy byłem w Tworkach. Gdy wyszedłem, marzyłem, by przyjechała do mnie. A po dwóch dniach myślałem tylko o tym, żeby wyjechała, bo już musiałem się napić. Ale zamieszkaliśmy razem. A potem pamiętam to wymykanie się do sklepu nocą, walenie żołądkowej gorzkiej na mrozie pod sklepem. Ale „Mocnego Anioła” chciałem zakończyć dobrze. W życiu jednak nie ma takich przypadków, że przestajesz pić dla kobiety albo dziecka. Alkoholik musi przestać pić dla siebie. A to się prawie nigdy nie udaje. (Jerzy Pilch)