Dziewczyna, która miała za dużo pomysłów

Żeby nie było nieporozumień – w tej notce nie chodzi o to, że ktokolwiek, a w szczególności dziewczyny, nie może przekraczać jakiegoś limitu pomysłów. Chodzi o to, że zdarzają się postaci tak zdolne, że mogłyby robić od razu kilka karier – i ta wszechstronność przeszkadza im w robieniu jednej. Weźmy Wendy Eisenberg. Nie bardzo znana, ale bardzo zdolna. Po paru minutach nowej płyty Dehiscence (2020) wydaje się kolejną dziewczyną grającą po prostu bardzo oszczędne, folkowe piosenki. Po kwadransie dochodzicie do wniosku, że te piosenki można opisać jakkolwiek, ale już na pewno nie jako proste i nie jako folkowe. Po przesłuchaniu całości zaczynacie wierzyć w to, że Eisenberg to jakaś zupełnie nowa jakość i że jej postawa to coś w rodzaju wybitnie inteligentnej i dowcipnej osoby, która w czasie gorącej dyskusji milczy z zażenowaniem, później nagle wstaje, rzuca jakąś wyjątkowo celną uwagę i wychodzi, bo znudziła jej się rozmowa. Po przesłuchaniu tego materiału czuję się trochę jak przypadkowy uczestnik tej rozmowy. Czuję się też całkowicie wyprowadzony na manowce. 

Eisenberg – autorka i wykonawczyni piosenek – jest Amerykanką, absolwentką New England Conservatory. Improwizatorką, kompozytorką, wokalistką, grającą także na gitarze i banjo. Kimś pomiędzy Derekiem Baileyem a Caetano Veloso, chociaż nawet rozpiętość tych dwóch talentów – gitarowego improwizatora i mistrza brazylijskiej Tropicalii – nie opisuje jej do końca. Zarazem jest zafascynowaną Robertem Wyattem i Scritti Politti songwriterką, która doskonale radzi sobie w odtwarzaniu atmosfery rockowych lat 90. Jej kariera zaczęła się od grupy Birthing Hips, która dużą karierę mogłaby zrobić właśnie wtedy, ale w drugiej dekadzie XXI pozostała niesłusznie niezauważona.  

Podobnie zignorowana została – przez większość mediów i słuchaczy – formacja, którą Eisenberg prowadzi z basistą Trevorem Dunnem i perkusistą Chesem Smithem. Ich album The Machinic Unconscious ukazał się w roku 2018, wcześniej pojawił się solowy debiut artystki Time Machine (w Feeding Tube; zebrał sporo dobrych recenzji), a w zeszłym roku – epka Editrix, jej kolejnej formacji, która to ogniste, rockowe brzmienie lat 90. łączy z zajadliwością sceny nowojorskiej spod znaku No Wave oraz takich formacji jak Henry Cow czy This Heat. Tyle ciekawych płyt, a zajmuję się postacią Eisenberg dopiero teraz. Za to wyrzuciłem wszystkie inne albumy, które dziś miałem opisać – a ten wpis planowany był jako kolejna zbiorówka – i całe miejsce pozostawiłem jej.      

Im dłużej słucham Dehiscence (tytułowe słowo opisuje pękanie, np. dojrzałych owoców), tym większą złożoność znajduję w piosenkach Wendy Eisenberg. Wokale tylko pozornie wydają się nagrane sucho – owszem, pierwszy plan to partie prawie pozbawione pogłosu, często śpiewane falsetem, za to te pozostałe, dogrywane krok po kroku harmonie, przetworzone zostały już przez efekty. Na podobnej zasadzie akompaniament gitarowy to koronkowa robota. A już sama zabawa konwencją, odbywająca się na poziomie subtelności, to coś, co powinno zelektryzować słuchaczy niezważających na nisze gatunkowe. Najbardziej przebojowy Yellow Hand pozostaje kapitalną odpowiedzią na styl Joni Mitchell, ale z rozbuchanym refrenem idącym już w stronę The Beach Boys. Little Doggy prezentuje ujazzowioną wersję piosenkowej formy z okresu Beatlesów. Buy Him a Horn ma refren zbudowany na temacie Bacha z Das Wohltemperierte Klavier. A Versions of Myself – analogicznie – zdaje się z kolei cytować w akordach Mussorgskiego. To nie ma nic wspólnego z brzdąkaniem ballad w stylu lo-fi. Chociaż nagrywała solo i w domu. 

Najbardziej zadziwiającą – i pociągającą – cechą płyty jest to, że utwory Eisenberg momentami do tego stopnia krzyczą o jakieś bardziej rozbudowane, zespołowe aranżacje, że przyłapałem się na tworzeniu sobie w głowie własnych. Jedne miały charakter nagrań Soft Machine, inne – Gentle Giant albo nawet Genesis (do tego stopnia to złożone struktury). Inne z kolei szły w kierunku piosenkowej twórczości Mary Halvorson. I można tak interpretować, wyłuskiwać podobieństwa i analogie bardzo długo. A przy tym nie znudzić się albumem. Mam nadzieję, że teraz już rozumiecie, skąd to „za dużo” w tytule. W każdym razie nie mam nic przeciwko temu, by Eisenberg porzuciła wszystkie swoje pozostałe kariery i skoncentrowała się na pisaniu takich piosenek.  

WENDY EISENBERG Dehiscence (2020), wyd. własne 2020, 8/10