Rozjechali oczekiwania

Płyta Przyśpiewki nie jest za bardzo tym, czym się wydaje. Ale nie jest to oszustwo współczesne – typu ktoś wam podjeżdża pod dom daewoo udającym ferrari, udając, że jest lepszy niż jest. Odwrotnie, brzmi to wszystko jako oszustwo lekko staroświeckie, takie rodem z Pana Samochodzika, którego bohater jeździł superszybkim samochodem zbudowanym na podwoziu ferrari, ale wyglądającym jak byle gruchot. Nie to żeby muzycy Diomede nie wyglądali na profesjonalistów. Chodzi o to, że to całe tytułowe nawiązanie do ludowości to klisza w polskim jazzie, a okładka – mam wrażenie – sprzedaje coś bardziej banalnego niż na tym albumie znajdziemy. W sumie nawet lubię takie gesty i takie niespodzianki, a wychowywałem się jeszcze w czasach, kiedy zamiast swagu obowiązywała daleko idąca powściągliwość w chwaleniu się dobytkiem, szczególnie importowanym z Zachodu. 

A pod tym względem Przyśpiewki też sprytnie oszukują. Bo niby naprowadzają na polskich jazzmanów wykorzystujących melodie ludowe i przetwarzających je w solowych popisach. Tymczasem w programie płyty, jak na efekt pracy tria (będącego realnie duetem: Grzegorz Tarwid i Tomasz Markanicz, z zaproszonym gościem specjalnym: perkusistą Hubertem Zemlerem), mamy zaskakująco gęste zespołowe granie. No i z pewnością znalazłoby się coś do oclenia. Choćby Sonata, w której mocno dźwięczą Coltrane’owskie wątki. Imponujący utwór skądinąd, ale patenty wiadomo – czysto amerykańskie. A jeśli już przetwarzany temat ludowy się pojawia – choćby w finale płyty w partiach saksofonu, to podany jest na tacy nowocześnie brzmiącej muzyki, która nie boi się powtarzalności, a nawet prostoty, gra barwą, fakturą i dynamiką.  

Poza tym – żadnych łzawych powrotów, wierzb rosochatych ani pól rzepaku. Przeciwnie. Już promujące album Leje jest Polish jazzem w wersji nowoczesnej, rymującym się nie z twórczością Namysłowskiego, tylko z ostatnim albumem Kuby Więcka. I podobnie przebojowym. Granym z pianistyczną energią i nerwem charakterystycznym bardziej dla Maseckiego niż Możdżera. Podobnie w syntezatorowym Nordic Walking. Chociaż Tarwid wypracował swój luz w tej dziedzinie (o czym przekonywał choćby jego ostatni duetowy koncert online w SPATiFie – z Kubą Więckiem skądinąd). Temat jest atrakcyjny, ale repetycje trzymają wszystko w ryzach, sentymentalizmu tu nie będzie. W centralnym utworze Gwda Mała czuć bardziej wielkomiejski smog niż zapach bzu, a zespołowy bolid rozpędza się momentami do imponujących prędkości. Zaskakujących jak to zawsze u Nienackiego. I rozjeżdża oczekiwania.         

Jedno mi się tu z Przyśpiewkami zgadza – śpiewność jest z całą pewnością cechą tego albumu. Płynność jest jedną z jego głównych zalet. Nerw i zapętlenia nie ograniczają naturalności i swobody. Kolektywne improwizacje budzą respekt, a suma summarum – choćbyście nawet się nie spodziewali z dotychczasowego rozwoju wypadków w tej recenzji, bo przyszedłem z tym do was trochę jak porucznik Columbo w swoich złachanym prochowcu – wychodzi z tego jedna z najlepszych polskich płyt w tym roku. I z całą pewnością jeden z najjaśniejszych i najciekawszych punktów w dyskografii Grzegorza Tarwida, którego wspólne przedsięwzięcie z saksofonistą Tomaszem Markaniczem zyskało zupełnie inny poziom równowagi, gdy pojawił się gość.    

DIOMEDE FEAT. HUBERT ZEMLER Przyśpiewki, Audio Cave 2020, 8/10