Co Jarosław popsuł, tego Ziemowit nie naprawi

Muzyczne konflikty, ciągle nowe, zawracają głowę (parafrazując Fisza). Najpierw Kazik, przez lata sympatyk polskiej prawicy, został na chwilę bardem opozycji, kiedy poruszyły go nie ataki na konstytucję, nie demontaż systemu prawnego, nie budowanie nowej elity finansowej na bazie kapitału państwowych spółek, tylko priorytetowe wpuszczenie posła Jarosława Kaczyńskiego na cmentarz w trakcie pandemii. Teraz syn Jarosława Gowina w swoim #hot16challenge2, grożąc palcem i grafomańską nieco, choć za to bardzo staropolską frazą (Połączmy się tedy, zbudujmy wielką siłę / Postawmy PiSowcom polityczną mogiłę), atakuje rządową prawicę z pozycji dalszej prawicy. Doceniam odwagę wykonawcy, a fakt, że artystyczna akcja charytatywna objęła filozoficznych tępicieli altruizmu, jest nawet zabawny. Różnice poglądów między ojcem a synem to normalna rzecz. Tylko że dyskusja prowadzona dotąd w niszowym kręgu fanklubów Korwin-Mikkego powoli staje się głównym nutem. Tak jak wcześniej, m.in. za sprawą PiS, do głównego nurtu trafiły ksenofobia i fundamentalizm religijny. Gdyby to jeszcze miało ciekawą artystycznie formę – przecierpiałbym. Atrakcyjny przykład Ayn Rand, której fanem jest Ziemowit Gowin, pokazuje, że kiedyś aby sprzedać turbokapitalizm i krytykę altuizmu, trzeba to było ubrać w atrakcyjną literacko formułę. Teraz naturalnym odruchem jest pójście w rap. A i Kazika, i Ziemowita potraktuję dziś jako clickbait dla debiutanckiej solowej płyty Brigid Dawson.

Gdzieś pomiędzy regularnie ukazującymi się psychodelicznymi płytami Thee Oh Sees czy Ty Segala warto zwrócić uwagę na solowy album artystki, która równie regularnie pojawia się na ich sesjach nagraniowych, stale współpracując z tą pierwszą formacją. Można rzecz skojarzyć z dawną eksperymentalną twórczością Brigitte Fontaine (nagrywającej przecież z jazzowym składem The Art Ensemble of Chicago) czy nawet z temperamentem i wokalami Miry Kubasińskiej. To może trochę przebrzmiała, hipisowska, psychodeliczna emocja próbująca znaleźć dla siebie nowe pole ekspresji. A wokalistką Brigid Dawson jest niezłą, świadomą (jak sama twierdzi) własnych braków i zasłuchaną w nagraniach Roberta Wyatta.

Ten jazz pojawiający się tu i ówdzie w zapowiedziach należy traktować bardzo umownie – chodzi o nietypową instrumentację, która prowadzi Dawson od przypominającego posępne i monumentalne songi King Crimson czy Vanilla Fudge Is the Season for New Incarnations, aż po niemal country-rockowe When My Day of the Crone Comes. Jest tu mroczny blues, są partie gitary i fortepianu, Wulritzera – albo charakterystycznego Omnichordu, na którym gra również główna bohaterka. Można narzekać, że to nie jest jeszcze w całości wybitny repertuar, ale płyta rozwija się znakomicie i warto posłuchać do końca, bo Dawson w tej międzygatunkowej układance realizuje jakąś możliwie oryginalną koncepcję. A najciekawsze zaczyna się tu dziać w swobodniejszej formalnie drugiej części albumu – od Ballet of Apes. Tu (utwór już na mocną ósemkę) liczą się bardzo partie saksofonu i klarnetu Jeffa Tobiasa. Heartbreak Jazz to właściwie jedno długie solo gitarowe, wsparte jednak klawiszowymi akordami i partiami instrumentów dętych, które znów przenosi nas w czasy późnych, psychodeliczno-rockowych lat 60., organicznych piosenek do kwasowych tripów. Ale chyba o to Dawson z grubsza walczyła. Tutaj efekt końcowy nie gryzie się z poglądami i intencjami. 

BRIGID DAWSON & THE MOTHERS NETWORK Ballet of Apes, Castle Face 2020, 7/10