Nieświętych obcowanie

Komentarze przypominają mi o sporych zaległościach w żegnaniu. To wszystko sprawka wirusa. Ostatnio częściej niż strony główne serwisu Rate Your Music odświeżam sobie ten wykres na stronie „New York Timesa”. Jak tu żegnać wybiórczo w czasach codziennego żegnania ludzi w hurcie? No ale cofnijmy się w przeszłość, tak do lat 70. Otóż w czasach, kiedy jeszcze nie było tego rodzaju epidemiologicznego zagrożenia dla cywilizacji, w szczególności brytyjskiej (Zjednoczone Królestwo dziś postawiło na walkę z koronawirusem dość skrajną metodą, przez nabywanie zbiorowej odporności), tamtejsi posłowie uważali za niszczycieli cywilizacji performerską grupę COUM Transmissions, z której wyszła formacja Throbbing Gristle. I niezależnie od tego, jak oceniać jego artystyczne dokonania, można z powodzeniem przyjąć, że zmarły w weekend Genesis P-Orridge z pewnością przesunął granice tego, co uznaje się za groźne dla cywilizacji. A zarazem tego, co jest akceptowalne, w szczególności w muzyce (z punkowych „trzech akordów” po interwencji Throbbing Gristle nie zostało w praktyce nic). Burzył też konsekwentnie cywilizacyjne stereotypy płci.

P-Orridge (1950-2020) zmarł na białaczkę 14 marca. Po Lou Reedzie odeszła w ten sposób kolejna postać kluczowa dla szeroko rozumianej estetyki noise w muzyce. Jeśli nie miałem odruchu, by od razu odnieść się do postaci Genesisa P-Orridge’a, to po pierwsze dlatego, że dość dobrze sam opowiedział o swoim życiu, muzyce i poglądach na sztukę, m.in. Jarkowi Szubrychtowi w (linkowanym już zresztą przez autora) wywiadzie dla POLITYKI. Po drugie dlatego, że o samych Throbbing Gristle trochę już na Polifonii było. Po trzecie – bo są inni autorzy, których wspomnienia czytałbym w takim momencie samemu, w pierwszej kolejności. I jeszcze ten czwarty powód, czyli wspomniane zaległości w żegnaniu. Mija przecież właśnie miesiąc od śmierci Andrew Weatheralla (1963-2020), a ja nic nie napisałem o tej jednej z ważniejszych osobistości sceny klubowej lat 90. O producencie i didżeju, dla którego nazwiska na okładce – nawet jeśli był tylko autorem remiksu – kupowało się wtedy płyty. I współautorze – w formacjach The Sabres Of Paradise i Two Lone Swordsmen – brzmienia brytyjskiej sceny tamtej epoki. Na ten utwór poniżej proszę na przykład uważać, bo i w 2020 roku może się komuś zapętlić w głowie do końca tygodnia.

Obie postacie połączyła era acid house’u. Czasy kwasu. I kojarzenia uśmiechniętej buźki z rave’em, a nie emotikonem. Clubbingu w wersji antysystemowej i kontrkulturowej, nieopakowanej w etykietki i firmowy branding. Bo zanim jeszcze Weatherall stał się didżejem z jedną z najbardziej urozmaiconych i potężnych kolekcji płyt na Wyspach, zanim nawet dograł się na klasycznej Screamadelice Primal Scream ze swoimi samplami, sympatyczny wąsacz (którego ładnie żegna w najnowszym wydaniu magazyn „Q” – warto zajrzeć) był jednym z wychowanków Thee Temple ov Psychick Youth, czyli okultystycznej międzymiastówki skupionej wokół Psychic TV. Najdziwniejszej i chyba do dziś najbardziej niedocenionej, a może przede wszystkim niepoznanej – ze względu na kosmiczne rozmiary dyskografii – formacji wczesnych lat muzyki klubowej (w początkach industrialno-eksperymentaln0-psychodeliczną, tu przecinają się ścieżki członków Current 93, Coil, Throbbing Gristle, ale też Soft Cell i Weatheralla). Oczywiście prowadzonej przez lata – właściwie nawet do przedwczoraj – przez P-Orridge’a. I tak naprawdę dziś chciałem się z czytelnikami Polifonii podzielić radosnym materiałem, który Genesis P-Orridge nagrał z potężnym wsparciem Weatheralla w połowie lat 90. Takie rzeczy już tylko na tamtym świecie.