Jazz i impro w lutym – co nadrobić? [10 propozycji]
Oto 10 albumów, które premierę miały w lutym. Dla muzyki improwizowanej i jazzu miesiąc niezły, ale poza wspaniałym albumem Makayi McCravena (i Gila Scotta-Herona) i świetną reedycją Jona Hassella pozostawiłem w nim po sobie głównie zaległości. Na poniższej liście prawie każdy znajdzie coś na siebie – od free jazzu po nu jazz i od nagrań z bardzo daleka po te realizowane na polskim gruncie. Płyt zupełnie niewartych uwagi tu nie ma. A jeśli czegoś naprawdę wartego uwagi tu zabrakło, to najwidoczniej nie przesłuchałem, nie miałem zdania, albo jeszcze opiszę. Uprasza się o podawanie dalej. Tego typu zestawienia to najbardziej czasochłonny element działania Polifonii, chciałbym wiedzieć, że jest przydatny.
ALABASTER DEPLUME To Cy & Lee: Instrumentals Vol. 1, International Anthem 2020, 7-8/10
Brytyjski przyczółek International Anthem, która nie zawsze przynosi rzeczy genialne, ale interesujące to już regularnie. Pochodzący z Manchesteru Alabaster dePlume to kapitalnie oryginalny saksofonista, także że względu na krąg inspiracji (Ethio-jazz, tradycyjna muzyka japońska). Owszem, łatwo ten delikatny styl gry zidentyfikować jako inspirację etiopskim mistrzem Getatchew Mekuryą, ale trzeba przyznać, że dePlume przenosi to granie w nieco inny kontekst (najbliższy tamtejszemu w Whisky Story Time, choć i tu miesza się z brytyjskim folkiem – później jeszcze bardziej akrobatyczne zestawienie stylistyk w Not Now Jesus). Swobodna, wijąca się melodyjnie, pogodna i pełna przestrzeni – mimo zatrudnienia dużego składu – muzyka spodoba się prawdopodobnie wielu osobom, które jazzu na co dzień nie słuchają. Pomoże ich przekonać udział w nagraniach kilku znanych gości (Sarathy Korwar, Danalogue z The Comet Is Coming…), ale też zamierzona stylizacja na muzykę filmową ze Studia Ghibli, w której Anglik widzi jedną ze swoich ważnych inspiracji.
Najlepsze dla: tych, którzy szukają czegoś lekkiego, bardzo multikulti, a zarazem oryginalnego.
ANAHUAC Ascua, Astral Spirits 2020, 7/10
Dwie drżące, długie improwizowane formy meksykańskiej formacji Anáhuac będącej specyficznym 2+1 – składa się z sekcji rytmicznej (Chris Cogburn i Juan Garcia), którą wspomaga obsługujący samplery i gramofony Ignaz Schick. Coś jak bardziej kameralny skład Otomo Yoshihide, mocniej jednak skoncentrowany na muzyce niezbyt głośnej, skrzętnie kumulującej napięcie i zamykającej dynamikę akustycznego grania pod pierzyną gramofonowych szumów i trzasków. Grającej przy tym pogłosami i przestrzenią sampli. Jedna z dwóch płyt wydanych w tym samym miesiącu przez żołnierzy niezłomnych jazzowego offu. Ale ta lepsza – choć i tak nie dla wszystkich. Miksował Werner Dafeldecker, który sam wydał w tym miesiącu ciekawy album z ambientowego pogranicza dla Room40.
Najlepsze dla: fetyszystów trzasku i miłośników gramofonowej improwizacji.
ANOMALIA Anomalia, Multikulti Project 2020, 7-8/10
Zespół muzyków spoza krajowego panteonu, w którym jednak odnalazłem osobiście wiele elementów, jakich sam w jazzie poszukuję. Krzysztof Kuśmierek (saksofon sopranowy), Patryk Rynkiewicz (trąbka), Kacper Krupa (saksofon tenorowy), Adam Kurek (puzon), Fryderyk Szulgit (gitara), Piotr Cienkowski (kontrabas) i Stanisław Aleksandrowicz (perkusja) to muzycy w większości – poza Szulgitem – na Polifonii nieopisywani. Bardziej niż każdy z osobna interesują mnie tu jednak wszyscy razem. Kupiłem album Anomalii raczej dla długich pasaży granych przez cały zespół, dla wytwarzanego przez ten siedmioosobowy skład napięcia, no i dla paru bardzo mocnych tematów w kompozycjach demokratycznie podzielonych pomiędzy członków sekcji dętej i gitarzystę. Formy są długie, trochę się to momentami pogrąża w lekkim chaosie, w partiach solowych bywa lepsze lub gorsze, ale pozostawia świeże wrażenie poznańskiej odpowiedzi na Power Of The Horns o nieco bardziej rockowym charakterze, z cieniem Marca Ribota. Wszystko, włącznie z tymi odniesieniami do Chicago czy awangardowego Nowego Jorku, bardzo w nurcie poznańskiej wymiany kulturalnej. Takich anomalii to ja poproszę więcej, dodaję do obserwowanych i czekam na kolejne nagrania.
Najlepsze dla: tych, którzy już wiedzą, że rockowej świeżości powinni szukać w jazzie.
DANIEL TOLEDO QUARTET Fletch, Audio Cave 2020, 7/10
Dość tradycyjna, bardzo swingowa i łatwa – szczególnie w pierwszej części albumu – muzyka zespołu, który należałoby chyba nazwać supergrupą. Bo Danielowi Toledo, lubiącemu Polskę kontrabasiście z Ekwadoru, udało się przy okazji swojej kolejnej płyty zebrać ekipę dość wyjątkową: grającego tu na wyjątkowym luzie Pianohooligana (momentami zupełnie inne oblicze tego świetnego pianisty, który z Toledo współpracował już wcześniej), czarującego melodyjnością Kubę Więcka na alcie, no i jeszcze najbardziej z całej czwórki utytułowanego muzyka, czyli perkusistę Michała Miśkiewicza. Owszem, technicznie rzecz jest wymagająca, owszem, w dalszej części więcej nerwowych zapętleń fraz pianina elektrycznego, więcej szaleństwa (Orzechowski w Key Stone brzmi jak generator przebiegów losowych napędzany przez podkręcony procesor), ale smak i uroda Fletch biorą się raczej z tego, że czwórka znakomitych instrumentalistów gra, jak gdyby występowali w knajpie na wakacjach, stęsknieni za muzyką.
Najlepsze dla: wielbicieli talentu dowolnego z zebranych tu muzyków, uzbiera się z tego spora grupa.
JEREMY CUNNINGHAM The Weather Up There, Northern Spy 2020, 7/10
Skapitulowałem przed pod urokiem fantastycznego utworu 1985, który promował to wydawnictwo. Nawet jeśli to w pierwszej kolejności ciekawa wariacja rytmiczna na temat Bennie and the Jets Eltona Johna. Chicagowski perkusista Jeremy Cunningham (na stałe m.in. w Resavoir i Nick Mazzarella’s Meridian Trio), tym albumem chciał wykonać prywatny gest i uhonorować pamięć zamordowanego przed laty brata. Wyszło mu o wiele więcej – może dlatego, że gra z kapitalnym wyczuciem i powściągliwością, a może też dzięki znakomitym przyjaciołom. Gra tu (i współprodukuje album) Jeff Parker, ostatnio – jak wiemy z jego autorskiej płyty – w rewelacyjnej formie. Nad brzmieniem czuwają Paul Bryan i John McEntire, pomagają inni lokalni perkusiści (obecny m.in. Makaya McCraven), a gościnnie także inne miejskie znakomitości tej generacji – Jaimie Branch, Ben LaMar Gay itd. Nie jest to w żadnym razie płyta wielka, ale bez względu na trudny temat słucha się jej wyjątkowo lekko i naturalnie.
Najlepsze dla: wszystkich fanów współczesnego jazzu z Chicago.
MOSES BOYD Dark Matter, Exodus 2020, 7/10
Moses Boyd to klasyczny przykład współczesnego bębniarza, który nauczył się żyć w symbiozie z automatem perkusyjnym. Jego muzyka, ostatecznie może dość oczywista i łatwa, jest zarazem atrakcyjna dla publiczności klubów tanecznych. Ba, przy sprzyjających wiatrach może odesłać na bezrobocie paru didżejów. Pomagają w tym na pewno znakomici muzycy, jakich Boyd ma do dyspozycji. Basowe pomruki tuby Theona Crossa (od razu w Stranger Than Fiction) należą do najbardziej rozpoznawalnych brzmień brytyjskiej sceny (na równi z głosem Adele). Joe Armon Jones czy Nubya Garcia to ważne postacie z tych samych okolic. Inna sprawa, że bywa tu zbyt gładko i łatwo (i długo, rozwlekle w solach – szczególnie tych gitarowych Artiego Zaitza), a styl zbytnio przypomina stary nu jazz sprzed 20 lat. Żeby się dobrze rozumieć: dzieje się tu dużo i różnorodnie, prawdopodobnie wybierzecie więc z tego kawał znakomitej płyty, nawet jeśli część z obszernego materiału nie przypadnie wam do gustu.
Najlepsze dla: stęsknionych za złotą erą nu jazzu czasów klubowych, podlanych taneczną elektroniką fuzji przełomu wieków.
MUHAL RICHARD ABRAMS Celestial Birds, karlrecords 2020, 8/10
Ta płyta nieżyjącego od trzech lat chicagowskiego kompozytora i multiinstrumentalisty (przede wszystkim pianisty) Muhala Richarda Abramsa, współzałożyciela i szefa AACM, właściwie należy do zupełnie innej kategorii niż cała reszta. Po pierwsze, jest kompilacją nagrań z różnych lat. Po drugie, już wypełniające stronę A The Bird Song z poetycką partią Davida Moore’a i kapitalną symulacją języka ptaków (Anthony Braxton na saksofonie, Leroy Jenkins na skrzypcach itd.) swoją zakorzenioną w afroamerykańskiej tradycji intensywnością wykracza poza ramy tego, co robią inni wyszczególnieni tu wykonawcy. Więc warto dla tego jednego nagrania, oryginalnie strony B albumu Levels and Degrees of Light z 1968 r. Pozostałe utwory pochodzą z lat 80. i 90., przynosząc repertuar syntezatorowy Abramsa – co też jest najbardziej logicznym przełożeniem jego muzyki na katalog eksperymentatorskiej Karlrecords. Warto zaznaczyć, że z tymi nagraniami – szczególnie za sprawą ich warstwy czysto brzmieniowej – czas obszedł się już nieco gorzej niż z tym pierwszym. Chociaż przynajmniej Spihumonesty (to z kolei tytułowy utwór z albumu z roku 1980) z Yousefem Yanceyem na tereminie i George’em Lewisem na syntezatorze i puzonie zdecydowanie warto poznać.
Najlepsze dla: porządnych historyków improwizacji, amatorskich i zawodowych
PULLED BY MAGNETS Rose Golden Doorways, tak:til 2020, 6/10
Dwóch muzyków Polar Bear (Seb Rochford i Pete Wareham) i basista Neil Charles grają mocny i ciężki post-jazz, zawiesiście gęsty, powolny w tempach i o charakterystyce brzmieniowej pras hydraulicznych na złomowisku. Paleta barw tria perkusja/bas/saksofon w tym wypadku zbliża się do heavymetalowej, a kierującego zespołem bębniarza Rochforda część z osób znających go z innych projektów (od studyjnego grania u Adele po formację Sons Of Kemet) może nie rozpoznać. Mnie jednak trochę ten zestaw Pulled By Magnets zmęczył – tym bardziej że najciekawsze dzieje się tu na końcu. Jest poza tym trochę konkurencji w tej dziedzinie.
Najlepsze dla: jazzmanów cierpiących na niedobór mocnych wrażeń albo jako ilustracja do filmów o torturach.
VASCO TRILLA The Weeping Meadow, Confront 2020, 7-8/10
Druga po albumie Anáhuac płyta budująca napięcie na ciągłym drżeniu. Tyle że to album jednego bohatera – świetnie znany w Polsce perkusista Vasco Trilla, posługujący się tu arsenałem perkusji, dzwonków, zabawek dźwiękowych, metronomów i wykorzystujący taśmę. Rozpiętość dynamiczna tego grania jest duża, trudna do porównania z czymkolwiek na tej liście, choćby sama materia wydawała się na pozór delikatna i zestaw muzyka uformowany był tu pod kątem bardziej szeptów niż bombardowania. A także wrażeń naśladujących różne przestrzenie – od deszczu po wnętrze pozytywki. Kontrola nad tą materią jest imponująca, a to, co robi Trilla, kojarzyć się może momentami z jakimś rodzajem syntezy granularnej, tyle że prowadzonej za pomocą środków całkowicie analogowych. Całość materiału (jeden 34-minutowy utwór) perkusista zarejestrował w Barcelonie, ale oddał do miksu i masteringu do Krakowa (Rafał Drewniany), akcentów polskich i tu więc nie brakuje. Swoją drogą, posłuchałbym duetu Katalończyka z Qbą Janickim, nie wiem jednak, czy spodziewaną w takim zestawieniu gęstość dźwięku przyjąłby jakikolwiek nośnik.
Najlepsze dla: poszukiwaczy impro uwolnionego gatunkowo, ale też ładnych pejzaży dźwiękowych.
WEB WEB Worshippers, Compost 2020, 6/10
Nujazzowe albumy chodzą parami. Ten – niezwykle przyjemny – czerpie całymi garściami ze spiritual jazzu, easy listening, filmowych groove’ów i bossa novy. W najlepszym… niemieckim stylu. Członkom tamtejszej formacji Web Web niewątpliwie pomaga ciepły głos berlińskiej wokalistki Joy Denalane (m.in. Freundeskreis). Wszystko – choćby i wytarte mocno po kątach – zszyte z niesamowitym stylem. A jeśli ktoś pamięta przełom wieków, ten wie, że pisanie o niemieckim nurcie w nu jazzie tylko z pozoru brzmi jak żart czy ironia. Choć Web Web to zasadniczo działający na niemieckim gruncie muzycy z Włoch, Niemiec i Węgier, bazą jest tu kraj Jazzanovy i ojczyzna pierwszych winylowych reedycji płyt Novi Singers. Nie kupiłem, ale spędziłem z tym materiałem miłe chwile i życzyłbym sobie, żeby wybrzmiewało w kawiarni obok.
Najlepsze dla: fanów Gilles Peterson-core. Choć zasadniczo dla każdego.