Gitara powyborcza

Co ja tam sobie zapisałem w notesie w związku z sobotą na Unsoundzie? Na pewno to, że Chernobyl zrealizowany w starej krakowskiej hali firmy Telkom-Telos przez autorkę serialowego soundtracku Hildur Guðnadóttir w towarzystwie Sama Slatera i Chrisa Watsona był dość niekonwencjonalnym – bo wprawiającym w niepewność, a może i lekki strach – spektaklem typu światło i dźwięk. Nie uważam, by wykorzystał wszystkie zalety muzyki Islandki, ale za to w zestawieniu z efektami świetlnymi Theresy Baumgartner i nadprodukcją dymu na wśród publiczności rozlokowanej wokół centralnie umiejscowionej sceny na pewno robił wrażenie. Na pewno też wzruszał – to najwłaściwsze słowo w tym kontekście – koncert Dominika Strycharskiego i jego zespołu ze złożoną z amatorów Orkiestrą Dętą Ziemi Mazowieckiej. To było prawdziwe zwieńczenie pracy nad wyjątkowym filmem Symfonia Fabryki Ursus (sprawdźcie!), a ponieważ widziałem jakąś profesjonalną filmową kamerę na sali, spodziewam się, że i ten wieczór został w jakiejś postaci utrwalony. Zanim opowiem o dzisiejszej płycie – kolejnej z rewelacyjnych premier minionego tygodnia – jeszcze dwa słowa o wybiórczo tu relacjonowanym Unsoundzie.

Bez większych emocji pozostawiła mnie za to Klein, której koncert – z grającymi Borysewiczowsko-Summersowskie riffy gitarami w składzie i jeszcze trupą aktorów odgrywających drobne dialogi na scenie – określiłbym jako artsy-fartsy, z przewagą tego drugiego. Za to Holly Herndon z szalejącą na scenie pięcioosobową grupą wokalną zagrała świetnie, bezpretensjonalnie, a jej set kipiał wręcz od pozytywnych emocji, idąc w nieco innym kierunku niż raczej chłodne i raczej intelektualnie skomplikowane koncepcje płytowe. Było to coś jak połączenie rave’u z weekendowym spotkaniem chóru gospel. I wprawdzie łączenie muzyki tanecznej z gospel ma bardzo długą tradycję (przypomniał o tym nawet ostatnio Bandcamp w swoim zestawieniu), to jednak w tej wersji było to wszystko, jak przystało na Herndon, unowocześnione. A przy tym – obok występu Strycharskiego – wydawało się idealnym oddaniem klimatu wspólnotowości, o której miał ten wieczór (i poniekąd cały festiwal) opowiadać. Nocą w Hotelu Forum widziałem też bardzo ciekawy – i oryginalnie prowadzony jak na wieczorną atmosferę mrocznego rave’u – set Wacława Zimpla i Jamesa Holdena (są nagrania duetu i ukażą się w roku 2020, zapowiadającym się na bardzo pracowity dla polskiego klarnecisty), a nawet fragment granego o tej samej porze, jeszcze delikatniejszego, koncertu Piotra Kurka. Resztę zostawiam pozostałym relacjonującym, bo skoro sam trafiłem na dwa dobre dni, to podejrzewam, że było tego dobra dużo więcej.

Piszę te słowa jeszcze przed 21.00 w niedzielę, więc nie wiem, jakie emocje będą dominować. Podejrzewam jednak, że takie jak w tytule płyty Billa Orcutta Odds Against Tomorrrow. Czyli raczej złe rokowania. Wino w każdym razie stoi otwarte od kilkunastu minut – żeby odetchnęło – ale nie jest to wino musujące i niekoniecznie wyjęte z myślą o toastach. Da się zawsze przy tym obejrzeć jakiś kolejny odcinek serialu albo posłuchać Orcutta.

Recenzję poprzedniego opisywanego tu albumu amerykańskiego gitarzysty, znanego niegdyś z formacji Harry Pussy, zacząłem od słów, że Bill Orcutt działa na nerwy. W sensie: szarpie te nerwy jak struny, nawet jeśli gra znajomy standardowy repertuar. A może szczególnie wtedy, bo surowy styl w połączeniu z pewną dozą improwizacji wprowadzają lekki niepokój do jego muzyki. Tymczasem album Odds Against Tomorrow – którego tytuł (może to oznaka optymizmu) ciągle myli mi się z hitem Against All Odds Collinsa – ma raczej działanie kojące. To płyta relatywnie prosta jak na Orcutta, a zarazem relatywnie jak na Orcutta dopieszczona aranżacyjnie. I momentami zwyczajnie piękna. Kapitalny, pełen bluesowego nerwu utwór tytułowy, ma wręcz magnetyczną siłę od pierwszej frazy. Zarówno ten, jak i kilka kolejnych nagrań na nowym albumie, stworzony został z pomocą wcześniej nagranego akompaniamentu – nie jest tu więc tak surowo jak u Amerykanina bywało. Słodki, pełny ton i melodyjność jego gitary wydają się tu bliższe muzyce Michaela Chapmana niż Dereka Baileya. Ta równowaga zostanie parokrotnie zburzona – choćby w dysonansach Already Old, ale nigdy nie przekroczy granicy, która czyniłaby z Odds Against Tomorrow płytę do słuchania w długi wieczór przed niepewnym jutrem.

Przy okazji kupiłem sobie też płytę Fryderyka Szulgita Summer Songs – bardziej leniwie grana i pełna przestrzeni płyta na gitarę solo. Może bardziej w tradycji folku i kina drogi niż album Orcutta. Może nie tak tętniąca od emocji, bardziej powściągliwa, ale też melodyjna, może bardziej jeszcze kameralna, z naleciałościami post-rocka, no i minimalistyczna, lecz jednak pociągająca na tyle, żeby poświęcić jej kilka godzin. Z tych wakacyjnych szkiców rodzi się tu kilka całkiem ładnych kompozycji. Na początek polecam wklejone powyżej Oakland i biegnę opisywać kolejne nowości.

BILL ORCUTT Odds Against Tomorrow, Palilalia 2019, 8/10