Nobel z produkcji!

Dziś cisza wyborcza, warto więc ją wypełnić czymś bezpiecznym, a do tego może jeszcze odpowiedniej jakości. Dobrze, żeby była to muzyka spoza naszych czasów i żeby agitowała co najwyżej za dobrą zabawą. I coś takiego mamy. Zacznę jednak od tego, że wprawdzie największy w Polsce festiwal producentów i realizatorów dźwięku Soundedit w Łodzi dopiero za dwa tygodnie (goście zacni, m.in. Steve Albini, Mick Harvey, Craig Leon), a ja już wnioskuję o nagrody, i to po części dla łódzkich speców od dźwięku. Bo wprawdzie zespół Jazz Band Młynarski-Masecki publiczność w całej Polsce zna już nie najgorzej, to w takiej wersji brzmieniowej jeszcze go nie słyszała. Będę o tym głośno grzmiał, bo akurat mnie okoliczności dają dziś chwilowo bonus +1 w porównaniu z blogerską konkurencją Hartmana, Passenta i innych, czyli felietonistów, którzy ze względu na podejmowaną tematykę mogą być w sytuacji ciszy wyborczej chwilowo bezrobotni.

Album nosi tytuł Płyta z zadrą w sercu, ale pod względem realizacyjnym jest rekonstrukcją perfekcyjną, bez zadr. Jeszcze zanim się zorientowałem, że Jan Młynarski z Marcinem Maseckim znaleźli realizatora z legendarnego studia Emila Berlinera (37-letni Philip Krause) i jeszcze zestaw stareńkich mikrofonów węglowych o charakterystyce eksponatów muzealnych, usłyszałem, że coś tu jest nie tak. To znaczy – nawet bardzo na tak, ale na sposób zupełnie niedzisiejszy. Brzmi to bowiem, jak gdyby nagrania zakopano na jakieś 80 lat i poddano dziś właśnie tylko lekkiej brzmieniowej restauracji. Tymczasem wiemy, że dokonano ich współcześnie, w radiowym S-4, a zmiksowano w Tonn Studio w Łodzi. Niby dokładnie tam, gdzie powstawała poprzednia płyta Jazz Bandu, sensacyjna Noc w wielkim mieście. Ale jednak różnica między produkcjami jest gigantyczna. A pierwotny pomysł odkurzenia piosenek jazzowych z międzywojnia i nadania im autorskiego charakteru w aranżacjach Maseckiego – przy zachowaniu pierwotnego wdzięku i rzemieślniczej perfekcji – udało się zrealizować chyba jeszcze lepiej. Podobnie jak opisywany wczoraj Richard Dawson panowie mieli płytę roku dwa lata temu i podbili stawkę.

Pierwsze wrażenie to efekt lekkości, która jest dojmująca, mimo że sam zespół nie schudł bynajmniej, tylko – przeciwnie – obrósł kolejnymi sekcjami. Poza pierwotną siódemką mamy sześcioosobową sekcję smyczkową, która brzmi jak orkiestry ze starego kina (najwspanialej chyba w rzewnym I zawsze będzie czegoś ci brak). No i powiększony zestaw podstawowy – o m.in. trębaczy Emila Miszka i Maurycego Idzikowskiego oraz puzonistów Jacka Namysłowskiego i Tomasza Dworakowskiego, czy wreszcie pojawiającego się w jednym utworze (Yo-Yo) saksofonistę Kubę Więcka. Siedemnaście osób! Partii solowych jest więcej niż na poprzednim albumie, a same formy bywają przez to mocno rozbudowane (Żebyś ty wiedziała, Miss Mary), z każdorazowymi miejscami na popisy dla kilku instrumentalistów – mój osobisty faworyt to, jak poprzednio, partia Michała Fetlera (Dulcynea). Program płyty przynosi utwory utrzymane w latynoskich rytmach, głównie fokstroty i tanga, w dużej mierze parkietowe szlagiery przyprawione pewną dozą melancholii – więc zasadniczo nadawać się to będzie i na najbliższy niedzielny wieczór, być może nawet dla wszystkich w równym stopniu. Jest w tym i witalność, i smutek tropików, a przede wszystkim jest warszawiak z lat 30. patrzący na taneczną „łacinę”.

Z nieco już przebranego na pierwszym albumie dorobku przedwojnia (to z kolei mankament drugiej części, bo trudno powtórzyć coś takiego jak Abduł-Bej albo Nikodem) liderzy wybrali 10 szlagierów, ze wskazaniem na kompozytorów polskich, przede wszystkim opisanych szerzej we wkładce – Zygmunta Karasińskiego, Szymona Kataszka czy Michała Ferszkę. Młynarski jeszcze pełniej wciela się w śpiewaka o ulicznym rodowodzie, eksponując warszawskość i archaiczność konwencji w każdym wokalnym geście. Te gesty miewają w sobie leciutki dystans (a nawet przesadę – vide Dulcynea), a że ja takich fragmentów wypatruję, natychmiast zwróciłem uwagę na świetny skądinąd (Julian Tuwim!) tekst piosenki Abram, ja ci zagram!, która w tym zestawie staje się utworem kluczowym. Otóż do wirtuozerskiego akompaniamentu Młynarski śpiewa o tytułowym warszawskim fordanserze, bawidamku, konkurencie Halamek i najwyraźniej pilocie inwazji LGBT, której telewizja publiczna boi się dziś tak bardzo, że aż publicznie się ośmiesza w materiałach na jej temat (I wyrósł na fircyka / Co wciąż no­ga­mi fika / Jak panny Ta­cjan­ny / Słowem: męski girl). Otóż jest tam fragment Gdy zjawiał się na fiksie / To zaraz robił krzyk się, w którym – może mi się tylko wydaje, bo do dykcji Młynarskiego można mieć zaufanie – wyraźnie słyszę o wiksie. Co traktuję jako dyskretne mrugnięcie okiem w stronę dzisiejszych językowych realiów. Szanuję to tak samo, jak szanuję to brzmienie i całą wykonaną tu pracę. Dałbym Nobla – także po to, żeby w tym szczytowym momencie zatrzymać obu panów i ich fantastyczny zespół przed ostateczną ucieczką w przeszłość. Zadanie wykonane. Są jeszcze do zrobienia rzeczy w teraźniejszości, dziś, a nawet jutro.

O, jutro to nawet szczególnie!

JAZZ BAND MŁYNARSKI-MASECKI Płyta z zadrą w sercu, Toinen Music/Agora 2019, 8-9/10