Co Bowie z jazzu weźmie, to jazz od Bowiego odbierze

Ich zainspirował David Bowie. A mnie zmobilizował pewien znany polski artysta, który (rzadki gest, ale i to mi się zdarza) na messengerze osobiście zachęcał do przesłuchania Marka Napiórkowskiego, pisząc, że choć to jego serdeczny przyjaciel, robi to bez zakłopotania, bo Napiórkowski jest przy tym naprawdę świetnym artystą. I dodawał, że choć jazz to dziś nisza, nie powinniśmy się w „Polityce” wymigiwać. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że staramy się tą dziedziną zajmować, a Napiórkowski w jazzie to jednak raczej mainstream. Bo do różnego typu poleceń i prób zmobilizowania do napisania czegoś jestem przyzwyczajony. Wolałbym jednak, żeby polecali bez koloryzowania. Biorąc pod uwagę to, jak szeroko – nawet daleko poza jazz – rozchodzą się wpływy Napiórkowskiego, to zdecydowanie środek, nie pobocze. I tym środkiem drogi pruje raźno na nowej płycie w kierunku – cóż, już zaspoilowałem, że w kierunku Bowiego, ale mimo to przeczytajcie, bo będzie niespodzianka.

Na początek drobne wyznanie wsparte świeżym przykładem. Jazzowe sola na gitarze elektrycznej uważam – generalnie, bo rzecz jasna nie w każdej odsłonie – za jedną ze straszniejszych przygód, jakie przydarzyły się tej muzyce w jej ponadstuletniej historii. Weźcie dwie solówki na elektryku, wrzućcie je w środek ułożonego rytmicznie, powściągliwego afro-jazzowego koncertu Tony’ego Allena (żeby nawiązać do niedawnego występu mojego ulubionego perkusisty w Polsce) – i bum, zepsujecie atmosferę na pół wieczoru. Gitara elektryczna ze swoją relatywną łatwością biegania po skalach często wprowadza do zwartych form gadulstwo i trzeba się naprawdę postarać, żeby tego zjawiska uniknąć. Napiórkowski na nowym albumie Hipokamp unika, choć w dużej mierze bronią go przed tym inni. Szczególnie bohatersko – Jan Smoczyński, który gra tu najlepsze solówki, na instrumentach klawiszowych. W Niepokoju wykręca z gałek syntezatora brzmienie w stylu norweskiego Supersilent, a we Flashback ostatecznie wychodzi z cienia lidera, popisując się dynamiczną i urozmaiconą barwowo partią. To najmocniejsza strona płyty Hipokamp – obok kompozycji Marka Napiórkowskiego, dość subtelnych jak na tę mainstreamową konwencję (Bez cienia przesady to nasz Pat Metheny – pisał do mnie wspomniany znajomy, nie protestowałem), wymagające pewnego nastroju, punktujących słuchanie uważne, wyciągające muzykę z tła. Mam tu na myśli szczególnie tytułowy Hipokamp z partią saksofonu Adama Pierończyka (pojawia się także w Brainstorm) – Napiórkowski buduje tu temat, który jest właściwie antytematem, rozpuszcza się w atmosferze całego nagrania, kreowanej w dużej mierze dzięki gęstym partiom perkusji (Paweł Dobrowolski i Luis Ribeiro, których jeszcze nie wymieniłem). Ale w całości działa.

Drugą część płyty wypełniają już głównie covery – Água e Vinho brazylijskiego gitarzysty Egberto Gismontiego oraz dwa utwory Bowiego. Absolute Beginners pochodzi z tego samego okresu, co nagrywane z Patem Methenym This Is Not America, więc mogło być choćby za sprawą tego bliższe autorowi płyty. To wykonanie wypadło nieszablonowo i nieźle spina klamrą enigmy całą płytę, pozostając jednym z jej jaśniejszych punktów – choć ironicznym trochę, bo ten Bowie to raczej pod koniec życia uciekał od gitar. Space Oddity, nieco spóźnione w stosunku do 50. rocznicy lądowania na Księżycu i za sprawą tej rocznicy mocno wyeksploatowane w tym sezonie, jest już wyborem bardziej banalnym, a przez to ryzykownym. Zrealizowanym ostrożnie, nudziarsko nawet, gdyby nie dynamiczne, przerysowane wręcz wejścia refrenu, mocno wykorzystujące tę poszerzoną perkusję i klawisze. Więc świetny gitarzysta, zgoda, ale też najlepiej, gdy uprawia grę drużynową.

MAREK NAPIÓRKOWSKI Hipokamp, Agora 2019, 7/10

Opisywany już przeze mnie Joe Armon-Jones, młody brytyjski lider grający na instrumentach klawiszowych, to bardziej odpowiednik Smoczyńskiego (albo Marka Pędziwiatra). Chwaliłem jego występy w Ezra Collective i poprzednią płytę solową. Nowa jest jeszcze lepsza. I zaczyna się od akcentu nawiązującego tak mocno do klimatu pożegnalnych sesji Bowiego, że trudno to uznać za przypadek. Utrzymane w rytmice reggae, śpiewane przez Ashebera i prowadzone leniwym tematem sekcji dętej Try Walk with Me to jak załącznik do Blackstar. Armon-Jones to zresztą twórca typowo dla tego pokolenia ponadgatunkowy. Turn To Clear View można sklasyfikować równie dobrze jako album jazzowy, jak i płytę ze współczesnym R&B – przypomina o tym znakomite nagranie Yellow Dandelion z kapitalną wręcz partią wokalną Georgii Anne Muldrow. Praca sekcji rytmicznej pozwalałby ją z kolei sklasyfikować jako afro-jazz. Wyróżniające się finałowe nagranie Self: Love – to z kolei z nigeryjskim wokalistą Obongjayarem – to afrobeatowy utwór zgrabnie przechodzący w nujazzowy kawałek niczym w secie didżejskim.

Chyba się w ten sposób wygadałem, że to w większości płyta wokalno-instrumentalna. Solowych partii niedużo. Owszem, skoro już tak się pastwię nad tym instrumentem: jest u Armona-Jonesa gitarzysta – stale współpracujący z tym pianistą Oscar Jerome – tyle że pięknie chowający się tu w grze zespołowej. Również pod tym względem jazzowi podopieczni Gillesa Petersona – a płytę firmuje znowu wytwórnia Brownswood – grają muzykę mającą tyleż wspólnego z elektroniczną sceną klubową co z jazzowym obiegiem. Trochę jak w wypadku wracającej ostatnio regularnie kalifornijskiej sceny z okolic Brainfeedera i Stones Throw (tu proponowałbym sprawdzić także najnowszy album Kiefera). I podobnie jak przy płycie Napiórkowskiego – rzecz wypada nieźle jako muzyka towarzysząca, ale warto wyciągnąć ją z tego tła, bo w szczegółach tkwi tu diablo dużo. Więcej niż obiecywał ten cień Bowiego na wstępie.

JOE ARMON-JONES Turn To Clear View
, Brownswood 2019, 8/10