5 płyt, których warto posłuchać w tym tygodniu

Krótka powtórka dla tych, którzy zagapili się w tym tygodniu: stanowczo warto posłuchać wydanych w ten piątek albumów, które nagrali Jonathan Fitoussi, Mchy i Porosty, We Will Fail i Tomasz Bednarczyk. Zdecydowanie trzeba poznać nowy album Eiko Ishibashi, nie tylko ze względu na udział Jima O’Rourke’a. Ale na tym atrakcyjne i ważne premiery piątkowe się nie kończą. Czego dowodem poniższa piątka. Śmiem twierdzić, że ostatnia płyta z listy sprzątnie wam dwie z tych szczęśliwszych godzin z życia i obniży saldo konta.



ANDERSON .PAAK Oxnard
, Aftermath
Pewniaki to nuda, ale ten pewniak to pewnie jakiś wyjątek. Dostarcza dużo przyjemności, przy czym – ważne zastrzeżenie! – nie jest to album równy i satysfakcjonujący w całości. Oxnard to dla mnie bardzo udany benefis producencki Anderson .Paaka. Poziom zapewniają tu w dużej mierze goście: Kadhja Bonet, Kendrick Lamar, Pusha T, Snoop Dogg czy Q-Tip. Singlowy Tints to jeden z przebojów roku. Wyróżnia się też zdecydowanie podkręcony nawet zbyt mocną produkcją Cheers z Q-Tipem. Brother’s Keeper na pewno nie gorszy niż osławiona tegoroczna epka Pusha T. Wychodzi więc na to, że Oxnard to album na czasy streamingu – coś z tego z pewnością wybierzecie na codzienną playlistę.

ANDRZEJ NOWAK A View of Wilderness, Mondoj
Skoro hity mamy już odhaczone, czas przejść do poważnych propozycji. Syntetyczna, cyfrowa, kalejdoskopowo zapętlana, wpadająca w kolejne rytmiczne permutacje, prosta koncepcyjnie, elegancka jak koncepcje Erica Satiego, ale wciągająca (Time Drawing a Veil dla wszystkich, którym to od razu nie zaskoczyło) muzyka Andrzeja Nowaka na zawierającej dziewięć krótkich nagrań kasecie to kolejne spotkanie ze stylem tego dość enigmatycznego artysty po albumie dla Dunno. Posługiwał się, jak tutaj tłumaczą wydawcy, techniką abstrakcji geolokalizacyjnej, nagrywając poszczególne dźwięki w osobnych miejscach z pewnym założeniem wymiarów (2 na 2 na 3 metry). W poszanowaniu dla ogólnej koncepcji autora swoją recenzję piszę w pomieszczeniu o podobnych rozmiarach, na komputerze Meritum, zapętlając przy tym co i raz jakąś frazę. OK, tylko jedna z rzeczy, które napisałem powyżej, z całą pewnością jest prawdą. A gdybym dodał, że mi się ten materiał podoba, to byłyby już dwie.

CANNIBALE Not Easy To Cook, Born Bad
Z egzotycznych propozycji dostępnych w tym tygodniu (a było tego trochę) wybieram tym razem najmniej egzotyczny – bo Cannibale to Francuzi z Paryża, tyle że mieszający w swej muzyce wpływy afrykańskie, latynoskie, dubowe i rockandrollowe. Wszystko w wersji nieco jakby zużytej, vintage, w wizji z kompilacji ze starą pozaeuropejską muzyką. Jest w tym trochę kampu, może nawet kabaretu, dużo melodyjności w anglojęzycznych partiach śpiewanych z lekkim francuskim akcentem. Ale ostateczny efekt skażony jest także francuskim avant-popowym myśleniem, które do dziś każe się wyróżniać formacjom w rodzaju Aquaserge. Sami piszą o sobie, że to „taki rodzaj francuszczyzny bardziej z Polinezji Francuskiej”. Nie znam, ale tak to sobie wyobrażam.

JOSEPH SHABASON Anne, Western Vinyl
Snuta za pomocą saksofonu – na tle całej gamy dodatkowych środków, z innymi instrumentami, syntezą dźwięku i nagraniami terenowymi – opowieść o nieuleczalnej chorobie matki. Pełna melancholii płyta z osobistą narracją, która w warstwie brzmieniowej co rusz odnosi się do lat 80. – soundtracków, cyfrowych brzmień, minimalizmu. Wehikułem dla saksofonu kompozytora tych nagrań, kanadyjskiego artysty Josepha Shabasona (członka działającego w Toronto tria Diana), stają się tu dźwięki codziennej krzątaniny, ale też partie syntezatora CS-80 Yamahy, wprowadzającego atmosferę soundtracków Vangelisa, ze słynnym Blade Runnerem na czele (Dangerous Chemicals). Trochę przetwarzanych brzmień instrumentów dętych na podobieństwo twórczości Jona Hassella (Donna Lee, Forest Run), spektakularne portamento (November), a na koniec fortepianowo-elektroniczny ambient (Treat It Like a Wine Bar). Całość jest urzekająca w warstwie brzmieniowej, różnorodna w formule, a zarazem dość spontaniczna, ulotna.



SARATHY KORWAR My East Is Your West,
Gearbox
Kamasi, przesuń się. Oto zapewne najlepiej zainwestowane w tym tygodniu (z poprawką, że premiera miała miejsce 9.11) pieniądze w dziedzinie jazzu w łatwym, ale emocjonującym ujęciu. Prawie smooth, a jednak zbyt dumnego i zbyt mocno związanego z Johnem Coltrane’em, Alice Coltrane i egzotycznymi peregrynacjami, żeby to szło w złą stronę. Sarathy Korwar to amerykański muzyk młodego pokolenia, tablista i perkusista, wykształcony w Indiach i działający w Anglii (o czym już pisałem dwa lata temu). Biorąc pod uwagę umiejętności aranżerskie i kompozytorskie to taki Master of All – w przeciwieństwie do Master of None ze świetnego serialu o nowojorskich mniejszościach. Płyta My East Is Your West, nagrywana na żywo w Londynie przez Korwara z dziesięcioosobowym UPAJ Collective i mocno reagującą publicznością, to list miłosny do spiritual jazzu, ze sporą dawką hinduskich wpływów, charakterystycznym instrumentarium (tabla, sitar, bansuri) i kapitalnymi improwizacjami wokalnymi w hinduskim stylu, ale przede wszystkim zestawem klasyków z lat 60. i 70. Mamy tu utwory m.in. Alice Coltrane, Pharoah Sandersa, Raviego Shankara i Joe Hendersona. Ślady dość oczywistego w tym kontekście Shakti, bardzo oczywiste i wykonywane coraz częściej Journey to Satchidananda, ale przede wszystkim kapitalną wersję Hajj Abdullaha Ibrahima. Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, by ta długa, niemal dwugodzinna płyta, raz umieszczona na talerzu odtwarzacza, miała z niego szybko zniknąć.