Zmarł najgłośniejszy kompozytor

Żaden ze mnie gitarzysta, ale mam w domu gitarę, potrafię ją nastroić i wydobyć dźwięk. Moje ambicje nie sięgają Hendrixa. Właściwie to nawet mnie nie interesuje takie granie – a jeśli już to raczej by słuchać niż grać. Moje marzenia w dziedzinie rzemiosła gitarowego byłyby zupełnie inne. Otóż bardzo chciałbym kiedyś wziąć udział w wykonaniu utworu Glenna Branki na orkiestrę gitar. Uczestniczyć w czymś, co jest zarazem proste dla pojedynczego muzyka, ale współtworzy wielką całość, przenosi kulturę gitary elektrycznej w świat muzyki współczesnej. I wciąż należy raczej do rzadkich przedsięwzięć scenicznych – nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Teraz okazja do czegoś takiego jest, ale za to bardzo smutna. W wieku 69 lat Glenn Branca zmarł na raka kratni, co ogłosiła wczoraj wieczorem jego żona, gitarzystka Reg Bloor, która często grywała w tych jego gitarowych orkiestrach.

Przepraszam za wątek osobisty, ale Brancę trzeba przybliżać, bo to postać zbyt mało czczona jak na zasługi. A żeby przybliżać, warto dodawać ludzką perspektywę. Gitarzysta-amator, uczący się gry na instrumencie na fali eksplozji muzycznej lat 60., przyjechał z niewielkiego Harrisburg do Bostonu, a później w połowie lat 70. do Nowego Jorku, by uczestniczyć w pracach awangardowych zespołów teatralnych. Klimat był jednak na tyle wciągający muzycznie, że jedno ze swoich teatralnych przedsięwzięć zamienił w grupę muzyczną, udało mu się ściągnąć Jeffreya Lohna i tak powstała formacja Theoretical Girls (tylko teoretycznie dziewczęca – choć dołączyła Margaret De Wys, ówczesna dziewczyna Lohna). Nie działała długo, ale stała się pierwszą legendą No Wave, nowojorskiej anty-fali muzycznej, skupionej wokół negacji, bo od początku jej twórcy utrzymywali, że żadnych scen nienawidzą i żadnej sceny nie ma. Nie ma zjawiska, bo chcieli zrobić coś w kontrze do nurtu new wave, a właściwie do każdego nurtu w ogóle. Hałas i dysonans były główną bronią, zapleczem – środowisko sztuk wizualnych, ale stopniowo też jazzowe i awangardowe. Do inspiracji należeli nowojorczycy z Suicide, ale trudno było – poza hałasem i odrzucaniem tradycji – znaleźć łatwo część wspólną i punkt odniesienia. Przekopcie się przez historię rock’n’rolla, a znajdziecie tylko kilka wzorów dla No Wave – pisał Simon Reynolds. – Grupę Velvet Underground, ale nie w piosenkach, tylko w bardziej hałaśliwych, abstrakcyjnych utworach, Lou Reeda z „Metal Machine Music”, pierwotny wrzask Yoko Ono i jęki gitarowe Johna Lennona w ich nagraniach Plastic Ono Band, wreszcie awangardowego bluesa w wydaniu Captaina Beefhearta.

O ile krótkotrwały nurt – za chwilę odkryty przez Briana Eno, który w 1978 roku produkował założycielską, a zarazem trochę już pożegnalną składankę No New York – nie miał ambicji, by konkurować na listach przebojów z Blondie czy Talking Heads, to miał poważne ambicje artystyczne. Zarówno Lohn, jak i inna ważna postać nie-sceny Rhys Chatham, mieli wykształcenie muzyczne i marzenie, by przekładać punkową, noise’ową energię na muzykę współczesną. Chatham jako pierwszy ze środowiska podejmował takie próby, ale nieśmiało – zaczynając od utworu Guitar Trio w roku 1977. Branca zaczął dopiero w roku 1979, już po rozstaniu z Theoretical Girls, lecz z większym impetem i choć przygotowania nie miał, wszedł do tej konkurencji, wygrywając ją zaskakująco szybko. Prawdziwa różnica między mną a ludźmi, którzy studiowali muzykę, jest taka, że odbieram muzykę inaczej – tłumaczył „The Wire” w 1989 r. – Słyszę ją jako fan, jako miłośnik, nie rozumiem, w jaki sposób dzieją się te wszystkie rzeczy, nie patrzę na nie technicznie, nie zauważam tego, czy autor operuje kwintą, czy przeprowadził modulację z C# do E, a jeśli znasz zasady tych procesów, będziesz je słyszał.

Branca był więc genialnym dyletantem, który w ciągu kilku lat od rozpoczęcia grania w zespołach z bezczelnością rzucił się, by pisać duże utwory, stawiając sobie za wzór nie jakichś tam minimalistów (został później sklasyfikowany jako post-minimalista), tylko od razu Gustava Mahlera – chciał muzyką oddziaływać na emocje, ale zarazem wykorzystywać ironię, którą słyszał u wiedeńskiego kompozytora. Przed czterdziestką był autorem sześciu symfonii gitarowych. Ostatnia, szesnasta (w podtytule Orgazm), skomponowana na zespół 100 gitar, miała premierę w 2015 roku. Mimo stopniowego zainteresowania tradycyjnym składem orkiestrowym, Amerykanin nigdy nie porzucił idei pisania masywnych form wykorzystujących drony, przestery i mikrotonowość, głównie na składy z gitarami elektrycznymi. W tych skromniejszych – jak zestaw zebrany na jego pierwszym autorskim albumie The Ascension (1981), uważany za jeden z najlepszych w dorobku – kapitalnie operował dynamiką i wykorzystywał jednak pewne pomysły minimalistów, w tych największych – tworzył potężne, drżące, czasem płynące w psychodeliczny sposób dźwiękowe masy (weźmy tu pierwszą część Symfonii Nr 2 skomponowanej w 1982 r.), porównywalne pod względem natężenia tylko z tym, do czego stopniowo doszedł konkurent Rhys Chatham. Stąd pewnie używane w stosunku do nich obu określenie totalizm.

Poza tym Branca potrafił wykorzystać twórczy potencjał środowiska skupionego wokół klubu Kitchen, inspirując młodszych muzyków i tworząc duże zespoły wykonawcze, w których składach można bez trudu odnaleźć przyszłą generację amerykańskiej sceny alternatywnej. Grali z nim Thurston Moore i Lee Ranaldo znani z grupy Sonic Youth, Kim Gordon znała się z Brancą, robiła zdjęcia na jego występach, w koncertach jego muzyki brali udział przyszli członkowie Swans, w tym Michael Gira, dla którego stylistyka wolnego budowania crescend z przesterowanego brzmienia gitar stała się drogowskazem na lata. Grał z Brancą Page Hamilton, późniejszy założyciel formacji Helmet, grywał wreszcie przez lata zmarły niedawno perkusista Z’EV. Branca jest dziś wspominany przez innych muzyków, takich jak inspirujący się No Wave John Zorn, a także lider The Lounge Lizards John Lurie, którego twitterowe pożegnanie kompozytora cytuje dziś światowa prasa: Występy na rzecz pisma „The X Magazine” w 1979 roku były zapewne najbardziej fascynującą serią koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem. Glenn Branca, wtedy jeszcze z Theoretical Girls, grał w najlepszym zespole w programie tej serii. Zmienili moje życie. Żałuję, że nie miałem okazji mu tego powiedzieć.

Wpływ Branki na nowojorską scenę alternatywną i na rozwój muzyki w kolejnych dekadach jest równie masywny, co jego utwory. I dużo większy, niż by na to wskazywała rozpoznawalność samego nazwiska. Słuchacze Swans czy Sonic Youth powinni już znać kompozycje Amerykanina. Miłośników Godspeed You! Black Emperor mogą zdziwić pomysły Branki, jeśli jeszcze o nich nie wiedzieli – usłyszą utwory, które dalej rozwijają motywy, jakie u GY!BE dawno już skończyły się kulminacją. Znaczną część postrockowego środowiska powinny te duże gitarowe utwory zwyczajnie zawstydzić. Z człowieka, który – jak sam o sobie mówił – nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, stał się Branca zdyscyplinowanym twórcą ogarniętym obsesją zapisania na kartce papieru akustycznego fenomenu, który można stworzyć w sali koncertowej. Przy okazji był to fenomen z gatunku tych najgłośniejszych – choć nie po to, by bić rekordy. Z drugiej strony, ilekroć na wrocławskim rynku gitarzyści – olbrzymia siła ściągnięta z całego kraju – spotykają się, by pobić kolejny rekord Guinnessa w graniu Hey Joe, nie mogę się uwolnić od absurdu tej sytuacji – dlaczego, do licha, nie zagrają napisanego właśnie na taką okoliczność utworu Rhysa Chathama albo symfonii Glenna Branki?

W czwartek wspomnimy Glenna Brancę w radiowej Dwójce, dziś warto przypomnieć sobie jego potężny dorobek. A hołdy od muzycznego świata za 3, 2, 1…