Pierwszy raz po raz drugi

Nowa płyta The Sea and Cake jest jak nagła realizacja potrzeby, o której istnieniu zdążyliście już zapomnieć. Podrapanie się w palec po miesiącach trzymania nogi w gipsie. Chowanie się w cieniu podczas pierwszego gorącego dnia w roku. Albo zwrot nadpłaty podatku, kiedy już zapomnieliście, że w ogóle było jakieś rozliczenie. Rzecz z reguły przychodzi bez większych zapowiedzi, bo choć zjawisko chicagowskiej grupy z pogranicza popu, rocka i jazzu trwa od ćwierć wieku, to obejmuje długie okresy milczenia i choćby ze względu na różne inne zobowiązania tworzących ten zespół muzyków jest czymś w rodzaju muzycznej rzeki okresowej. Tym razem zresztą przerwa była dłuższa niż wcześniej.

TSAC to już nie kwartet, tylko trio. Any Day nagrywali bez basisty Erika Claridge’a – choć przypominający nieco mocniej muzykę Stereolab (częsty kierunek porównań) bas się tu pojawia. Na kontrabasie gra przez moment Nick Macri (poprzednio m.in na płycie Jamesa Elkingtona). Ale ciekawszym zastrzykiem świeżej krwi jest występ Paula von Mertensa, klarnecisty i flecisty znanego z nagrań Briana Wilsona i Mavis Staples, który w utworze tytułowym idealnie zastępuje w tle wszelkie często u The Sea and Cake słyszane syntetyki. Choć biorąc pod uwagę fakt, że von Mertens pojawił się już bodaj na płycie Oui, grywał na albumach Archera Prewitta, a dodatkowo występował w Miss Modular Stereolab (którzy zresztą doświadczeń z sekcją dętych drewnianych mieli więcej – vide Cobra and Phases…), wracamy do stałego kręgu i do mieszania tej samej substancji. Dobrze znanej od lat w Polsce, bo była i tradycja pisania, i tradycja nawiązań twórczych do The Sea And Cake – w dużej mierze dzięki serwisom Porcys i Screenagers oraz dzięki środowisku muzycznemu skupionemu wokół Borysa Dejnarowicza i The Car Is On Fire (perkusista TSAC John McEntire produkował im płytę). Co właściwie procentuje do dziś – bo elementy takiego wyrafinowanego popowego grania znaleźć trafić można choćby u niedawno debiutującej grupy New People.

Elektronika, której było sporo w poprzednich nagraniach, gdzieś wyparowała. Bardzo dobrze znoszący te lata głos Sama Prekopa oraz obie gitary (na drugiej Prewitt) wypełniają większość przestrzeni, John McEntire wydaje się nieco mniej ekspansywny, formy są krótkie, proste i wyrazistsze niż ostatnio (I Should Care to koronny przykład), choć nie brak też momentów niczym Steely Dan lekkich w słuchaniu, ale w graniu mocno złożonych (oparte na rytmie bossa novy Into Rain), a produkcja pozostaje bardzo klarowna – ta akurat zwykle bywała zaletą chicagowskiej grupy. Dla mnie The Sea and Cake zawsze byli raczej zespołem studyjnym – choć być może ten jedyny raz, gdy miałem okazję ich zobaczyć na scenie (lata temu w CDQ) po prostu zabrakło pewności, która bije z płyt. Niby wciąż dobrze, ale duch perfekcji – obecny choćby w miękkiej wokalistyce Prekopa – uleciał jak gaz z otwartej butelki. Może właśnie dlatego, że energii było w tym niemało.

Zjawisko ma dwie strony. Skoro tak długo nie zdawałem sobie sprawy z istnienia tej potrzeby, to po kilku dniach nieustannego słuchania najprawdopodobniej wszystko wróci jednak do pierwotnego stanu i trudno się będzie oszukiwać. Bo choć wyrafinowane i proste zarazem, The Sea and Cake trudno uznać za jedyną potrzebną dietę muzyczną i pewnie łatwo znowu zapomnieć. Da się żyć bez nowej muzyki tego zespołu. Z drugiej strony – już dla samego Any Day warto było nagrać całą płytę, a pierwszy kontakt miał ten ulotny urok – jak gdyby to całe intensywne mieszanie trwało tak długo, że aż butelka choćby przez chwilę wydaje się na nowo wypełniona gazem. Jak za pierwszym razem.

THE SEA AND CAKE Any Day, Thrill Jockey 2018, 7/10