Eurowizja, czyli festiwal różnorodności w TVP

Paradoksalnie to dziś brzmi, więc wypada dodać od razu, że doroczny kilkugodzinny seans promocji europejskiej wielokulturowości i sympatii dla środowiska LGBT polska telewizja kupuje w pakiecie Europejskiej Unii Nadawców. Co nadaje z naszej perspektywy pikanterii starzejącemu się (63. edycja) Konkursowi Piosenki Eurowizji, który tym razem odbył się w Lizbonie. TVP ograniczyła się do tego, by zadbać o kandydatów bez szans na walkę w finale, co udaje nam się dość często, choć wygrywamy inne Eurowizje – tę taneczną czy tę dla muzyków klasycznych. We wczorajszym finałowym starciu zwyciężyła Netta, reprezentantka Izraela, raczej zasłużenie, z dość dużą przewagą, bez głosów od polskiego jury, za to z mocnym wskazaniem (10 pkt) polskiej publiczności. Co tylko pokazuje, że pisanie o Eurowizji ostatnio znów ma sens. Coś się z tym dorocznym świętem kiczu dzieje.

Przede wszystkim – brzmieniowo trochę się odmłodził. Trudno oczywiście wypatrywać tu nowych trendów, ale wykształcona na wydziale muzyki elektronicznej Izraelka zaprezentowała amalgamat syntetycznych brzmień, manipulacji głosem (włącznie z imponującym gdakaniem) i rytmiki dyskoteki w wersji multikulti. Poza nią dominowały nawiązania do tego, co obecnie dominuje na listach przebojów – z austriackim przeglądem karty współczesnego R&B, niemieckim Edem Sheeranem w wersji emo, czeską podróbką Justina Timberlake’a, australijską Shakirą/Vaianą/Moaną, a wreszcie cypryjską Beyonce przetworzoną w dość prostacki sposób przez pryzmat miejscowego folkloru. Historia zatopiła tym razem dostawców typowo eurowizyjnych hymnów – kiczowatych Wikingów z Danii czy Słowenkę z piosenką złożoną z samego refrenu, a także dostawców komediowych scenek w rodzaju trójkąta miłosnego przy paczkomacie (Mołdawia) albo staruszka z fujarką i młodych, dorodnych pastuszków w bałkańskim techno (Serbia). Nie znalazły uznania u publiczności nawiązania do nieco starszych estetyk – ani Węgrzy udający Linkin Park, dla odmiany z niepotrafiącym śpiewać wokalistą, ani Litwinka ze swoim zestawem nostalgicznych zdjęć w stylu „wspaniałych rodziców mam” i wokalistyką z okolic Dolores O’Riordan z Cranberries. Odpadli w rywalizacji nawet z uniesieniem śpiewający Hiszpanie, których wysłano do Lizbony chyba w ramach podróży poślubnej – swoją drogą destynacja trafiła się bliska.

Może to Eurowizja jest bliżej tendencji rynkowych – co w przyszłości warto próbować wykorzystać – a może po prostu te tendencje coraz lepiej oddają ducha Eurowizji. W końcu świat po Gangnam Style i Despacito jest trochę bardziej otwarty na wymianę w ramach jakiegoś globalnego obiegu hitów, w którym światowe trendy będą się śmielej łączyć z lokalnością? Coraz słabiej się to widowisko nadaje do obśmiewania – choć zbiorowe oglądanie Eurowizji dla beki to wciąż rozrywka bez alternatywy w swojej klasie – a coraz więcej mówi o idealizmie i pewnej naiwności żyjącej w piosenkach. Stąd znów te wszystkie poważnie traktowane wątki imigranckie – u Włochów (całkiem niezłych skądinąd, choć trochę zbyt staroświeckich na wygraną), u Francuzów, stąd ta radośnie wielokulturowa Bułgaria na przykład, te ewidentnie nieheteronormatywne wzorce w dużej części piosenek. Jest znów pewien paradoks w tym, że krajów, w których panuje radykalizm religijny, społeczny brak akceptacji czy wrogość mainstreamu politycznego wobec takich zjawisk, jest coraz więcej, a nie coraz mniej. I tęczowe okienko proponowane przez Europejską Unię Nadawców może się stać w coraz większym stopniu miejscem ideowych deklaracji młodych. Tolerowanym przez starych, bo przyzwyczaili się do tego, że jest przecież tylko niegroźnym cyrkiem.

Dlatego jutrzejszy triumfalny anons prezesa Jacka Kurskiego dotyczący wysokiej oglądalności jego stacji – wreszcie w najmłodszych grupach wiekowych (tak przewiduję) – przyjmę z uśmiechem i spokojem.

Jako niedzielny załącznik muzyczny proponuję zjawisko z kręgu zglobalizowanego rynku tanecznego, trochę bardziej subtelne niż Netta (i z nieco większym szacunkiem dla Björk), choć może nie tak przebojowe. Golin, prywatnie Lynn Suemitsu, jest Japonką, przez wiele lat mieszkającą w Stanach Zjednoczonych, a dziś działającą na scenie muzycznej Brukseli. Nagrywa futurystyczne piosenki z mocnym, ale niegłupim wykorzystaniem auto-tune’a. Auto-tune powstał jak wiadomo na bazie algorytmów napisanych przez sejsmologa, a w Japonii wiedzę z dziedziny sejsmologii muszą mieć dobrą. Poniższy minialbum ukazał się przed rokiem, a sama Golin znalazła się wśród artystów promowanych w Europie w ramach platformy Shape, czyli jeszcze jednego kontynentalnego mechanizmu muzycznego, funkcjonującego już na trochę mniej cyrkowym poziomie. Polecam utwór Fifi – bez analogii do Taconafide, które skądinąd można znaleźć przez kilka sekund w piosence Netty.

GOLIN Momo, Midlife Music 2018, 6-7/10

Uwaga dla wszystkich odwiedzających ten blog tylko raz do roku: poprzedni eurowizyjny wpis na Polifonii dotyczący Salvadora Sobrala tutaj.