Eurowizja: Jak brak sensacji stał się sensacją

Konkurs piosenki Eurowizji jest – jak wiadomo – galaktycznym festiwalem wschodniego turbofolku, archiwum przechodzonego italo disco, a czasem jeszcze festynem symboliki LGBT. W tej jarmarczności jest może jakiś sens, skoro na tej scenie każdy kraj, nawet uboższy i mniejszy, dostaje tyle samo czasu. Bywa więc Eurowizja czymś na kształt tolerancyjnego i kolorowego, ale jednak gabinetu osobliwości. Wygrywali już i ludzie-potwory, i kobieta z brodą. Ale rzadko bywa konkursem stricte muzycznym. W tym roku brody miała chyba większość wykonawców, podobnie jak tatuaże, były też maski różnego rodzaju, niemało italo disco i dużo tęczowych akcentów. Tymczasem wygrał Salvador Sobral, młody wokalista z Portugalii z cichutką, kameralną piosenką, całkiem już głośną wrażliwością społeczną (poza sceną paradował w koszulce „SOS dla uchodźców”) i sceniczną postawą, jak gdyby przepraszał, że stoi w tym miejscu. Tabloidy z braku innych sensacji eksponują jego chorobę serca, tuż obok haseł o megaszczupłej sylwetce Anny Lewandowskiej po porodzie. Ja tymczasem chciałbym odnotować pięć dobrych wieści, które przyniosła ta zadziwiająca Eurowizja:

1. Wygrała piosenka, której sukces był oparty na… muzyce. Być może wygrała siłą kontrastu, bo Sobral jako jedyny zdecydował się na tak kameralny repertuar. A później jeszcze uzasadniał, że w świecie muzyki jednorazowego użytku (cytuję z pamięci) stara się bronić wartości emocji itd. Tekst jego piosenki w przekładzie na angielski nie przekonuje mnie do końca, ale może ktoś na tyle dobrze zna portugalski, że jest w stanie udowodnić klasę oryginału. Muzycznie rzecz się w każdym razie broni i nie mdli przy piątym słuchaniu, co – jak myślę – jest już w kategoriach tego konkursu sporym sukcesem i nie najgorszą ilustracją tezy rzuconej przez wykonawcę.

2. Wygrała piosenka bez większych rynkowych szans. To już w ogóle policzek dla konkursu mierzonego liczbą odtworzeń. Amar Pelos Dois nie zawojowało portugalskiego rynku (38. pozycja na miejscowej liście bestsellerów). Ba, krajowe eliminacje piosenka przeszła z pewnym trudem – w głosowaniu telewidzów w Portugalii była druga. Sam Sobral występował w portugalskiej edycji Idola, ale nie dotarł nawet do finału. Po krótkiej euforii związanej z Eurowizją wróci pewnie dość szybko na drugi plan, ale być może przy okazji otworzy komuś drzwi do zupełnie nieznanej mu, a całkiem potężnej muzycznej tradycji…

3. Bo jest to utwór, który można wpisać w dużą i ważną tradycję sztuki piosenkowej. Ekspresję Sobrala łatwo skojarzyć ze sposobem śpiewania Devendry Banharta, który podobnie „miauczy” i z podobną pasją nadużywa wibrata. Z drugiej strony – u Banharta nie wzięło się to znikąd. On z kolei inspirował się tradycjami południowoamerykańskimi, w szczególności choćby muzyką brazylijskiego mistrza Tropicalii – bardzo osobnej portugalskojęzycznej tradycji piosenki – czyli Caetano Veloso. Oczywiście sam Salvador (dla którego ważny jest jeszcze inny Veloso – portugalski bluesman Rui Veloso) może sobie wpisać tylko część zasług – piosenkę napisała Luísa Sobral, jego siostra. Ale Caetano Veloso wyraził przed finałem osobiście poparcie dla Sobrala.

4. Wygrał utwór wykonywany w całości w języku ojczystym,
bo Sobral śpiewał po portugalsku. O ile dobrze liczę, ostatnio zdarzyło się coś takiego 10 lat temu przy okazji zwycięstwa Mariji Šerifović, która śpiewała po serbsku. A to zawsze dobre wieści dla wszystkich patrzących na świat piosenki z perspektywy innej niż anglosaska. Na przykład dla serwisu Beehy.pe, który ładnych parę lat temu namawiał do słuchania Luísy Sobral, co warto sprawdzić przy tej okazji. Przy tej samej okazji warto się dalej interesować właśnie działaniami siostry Sobrala, o czym jeszcze za chwilę.

5. Świetna orkiestra Aukso (Orkiestra Kameralna Miasta Tychy) kierowana przez Marka Mosia miała dla siebie 5 minut na antenie TVP1 – takie czasy, że zespół specjalizujący się w wykonaniach polskiej muzyki współczesnej może zostać pokazany w najlepszym czasie antenowym dopiero przy okazji występu córki dyrygenta na Eurowizji. Ale dobre i to. Więcej informacji o bieżących działaniach orkiestry tutaj.

Na koniec sprawa polska – już bez tak dobrych wieści. Z naszą nieźle śpiewającą Kasią Moś i średniej jakości importowaną piosenką nie mieliśmy szans choćby z dwóch pozamuzycznych powodów. Po pierwsze, sąsiedzi nie bardzo nas lubią, a to warunek sukcesu na tej scenie. Zdecydowanie najwięcej punktów dostaliśmy w głosowaniu telewidzów od Wielkiej Brytanii i Irlandii – tylko dlatego, że mogliśmy tam głosować sami na siebie. Dostaliśmy punkcik od jurorów czeskich, dwa od białoruskich i dwa punkty w głosowaniu telewidzów niemieckich, co zasadniczo potwierdza zły trend. Po drugie, to nie był dobry konkurs dla śpiewających kobiet. Do pierwszej dziesiątki przebiły się dwie: jedna (jodłująca) z Rumunii i druga (rozpaczliwie udająca Lanę Del Rey) z Belgii. Dla przeważająco męskiej publiczności śpiewali przeważnie mężczyźni, a wieczór prowadziło trzech panów z Ukrainy przygotowywanych do swojej roli przez innego pana ze Szwecji. I nawet zwycięzca Eurowizji, Salvador Sobral, dopiero na końcu zaprosił na scenę starszą siostrę Luísę, która była kompozytorką, autorką tekstu i producentką jego piosenki. A przy okazji ma więcej doświadczeń i sukcesów na portugalskim rynku. Więc nawet jeśli tegoroczna Eurowizja wskazała utalentowaną wykonawczynię, to być może tylko dlatego, że do konkursu wypuściła młodszego brata.

Cóż mogę przy tej okazji polecić? Może płytę wokalistki z Holandii. Chantal Acda nie ma gwiazdorskiego statusu nawet we własnym kraju, a u nas jej czwarta solowa płyta Bounce Back (wcześniej były m.in. dwie płyty z zespołem Chacda) jest dostępna dzięki alternatywnemu obiegowi płytowemu. Acda – trochę dzięki wsparciu finansowemu lokalnych władz, a trochę dzięki własnym koneksjom – nagrała ten album ze świetnymi muzykami, wśród których znaleźli się Eric Thielemans, Alan Gevaert (basista grupy dEUS), Shahzad Ismaily czy nawet Bill Frisell. Nadali bardzo przyjemny, leniwy charakter ciepłym piosenkom, utrzymanym w wolnym, albo nawet bardzo wolnym tempie (skojarzenia ze slowcore’em uzasadnione). Ale to nie nowina w wypadku Acdy, której zdarzało się już pracować z Nilsem Frahmem, Peterem Broderickiem czy Adamem Wiltziem (tak, tym ze Stars of the Lid).

Piosenki mieszkającej aktualnie w Belgii Holenderki są przystępne, choć przy tym rozciągnięte – zdecydowanie ponad eurowizyjny standard. Wymagają więc nieco czasu i wrażliwości na sporą międzygatunkowość. Singlowy Fight Back może się przydać jako bardzo dobra zachęta umieszczona na samym początku płyty. A cała reszta – pomijając parę kuriozalnych solówek (jak choćby ta perkusyjna z utworu tytułowego), kiczowate zdjęcie konia na okładce i pojedyncze słabsze kompozycje – może pozytywnie zaskoczyć. Pokazując to, co zademonstrowała tegoroczna, a o co powinna pytać każda piosenkowa Eurowizja: Co my właściwie wiemy o sobie wzajemnie w tej wielkiej Europie?

CHANTAL ACDA Bounce Back, Glitterhouse 2017, 6/10