To nie jest tekst o Eurowizji

I pytanie: czy wciąż jest tak samo atrakcyjny? Co roku robię ten eksperyment z Eurowizją i skutkuje on – niezmiennie – najchętniej czytanymi tekstami, co wyraźnie widać w statystykach bloga. Czy to źle? I tak, i nie. Oczywiście jest pewnym absurdem, że spotykamy się w szerszym gronie, by czytać/mówić/rozmawiać o czymś tak mało świeżym i kreatywnym muzycznie jak Eurowizja. Bo że konkurs słabnie od strony muzycznej, widać nie tylko na scenie finału, ale też w krajowych eliminacjach, do których mało kto z liczących się autorów i wykonawców w ogóle się garnie. Konkurencja nie jest więc mocna. Ale z drugiej strony – przy tej okazji załapujemy się jednak na tę wspólną dyskusję, co jest pewnie nie najgorszą informacją w czasach muzycznego nadmiaru i rozdrobnienia jednocześnie, kiedy na co dzień rzadko się ruszamy ze swojej niszy, żeby zajrzeć do innych. Ja wczoraj w ramach pokuty zajrzałem na scenę tzw. mainstreamu jazzowego, a właściwie na koncert gigantów polskiego jazzu na symboliczne 60-lecie gatunku w Polsce, zorganizowany w Teatrze Roma i zapowiadający kolejne imprezy cyklu w innych miastach. I pomyślałem, że właściwie to jest miejsce, wokół którego można by się spokojnie zgromadzić i pogawędzić, ignorując tę czasem lekko już muzealną atmosferę wokół środowiska. O ileż byłoby to lepsze niż Eurowizja. I o ileż trudniej byłoby hasłem „giganci polskiego jazzu” (znam takich, którzy na sam dźwięk słowa „jazz” biją rekord życiowy na setkę) ściągnąć tu szersze grono czytelników, nieprawdaż? A rzecz zasługuje na dłuższą wzmiankę.

W poniedziałek zagrali w Romie Kuba Stankiewicz (krótki zestaw miniatur w duchu swoich poszukiwań w archiwach Polaków w Hollywood – na nagłośnionym w dość nieznośny sposób fortepianie) i Zbigniew Namysłowski z Bednarska Super Band, zespołem składającym się de facto z uczniów, więc samemu w nauczycielskiej, ale też naturalnej i wynikającej ze wspólnej pracy roli. Paru z tych muzyków (gitarzysta Michał Olesiński, perkusista Marcin Sojka, saksofonistka Nastazja Babska) przyciągnęło moją uwagę w większym stopniu, całość miała dość prostą, bardzo klarowną i też trochę edukacyjną formułę, wizytówkowo wprowadzającą w formę utworu jazzowego. Później Laboratorium z energetycznym i świetnie granym fusion (mocno, momentami za mocno, no i fajnie, ale z okazjonalnym przefajnowaniem muzyków odnajdujących się w świecie elektronicznych gadżetów) z Markiem Radulim w niezłej formie i z gościnnym udziałem Bernarda Maselego. No i wreszcie Michał Urbaniak z muzykami z EABS, którzy są tematem zupełnie osobnym i temat wróci na tym blogu bardzo szybko, ale zapowiadając go, napiszę tylko, że był to koncert wieczoru, bo mimo drobnych potknięć zaprezentowali w dobrych proporcjach dyscyplinę i ciągle jeszcze nie przytemperowaną ciekawość wspólnego grania. Co dotyczy również Urbaniaka, który, choć momentami mało do muzyki EABS – osnutej głównie wokół tematów Komedy – dodawał, to już gdy zagrał te trzy czy cztery dłuższe sola, były to występy idealnie czytające na bieżąco „sytuację na boisku” i kapitalnie puentujące popisy młodszych kolegów. Wśród tych ostatnich basista Paweł Stachowiak popisywał się za mało, choć w jego wypadku popisową formą było może po prostu kapitalne trzymanie kontroli nad bieżącymi funkcjami organizmu, którego sercem byłby w tym momencie lider Marek Pędziwiatr, a Urbaniak pewnie duszą. Mózgiem, a może po prostu pamięcią – genialną, zważywszy na długi, ale dziarski monolog przedstawiający w kapitalnym skrócie historię polskiego jazzu – całego wieczoru okazał współprowadzący (z Krzysztofem Herdzinem, gospodarzem cyklu „Dobry wieczór jazz”) koncert Jan Ptaszyn Wróblewski. Kiedyś myślałem, że te wszystkie swoje starannie intonacyjnie prezentowane teksty w audycjach radiowych czyta, a teraz widzę, że ten zeszycik, z którego miałby czytać, to on zasadniczo ma w głowie.

I to jeszcze nie dość poetyzowania na dziś, bo przesłuchałem album zatytułowany Atrium (For Tune), który przekonuje o tym, że jazz jest po prostu rodzajem muzycznego esperanto – jako płyta międzynarodowego Daniel Toledo Trio & Pianohooligan. W tym wypadku 3 + 1 = 3, bo pojawienie się osobnego pseudonimu polskiego pianisty Piotra Orzechowskiego w nazwie samego składu przecież nie poszerza (skrót „feat.” pojawiający się bodaj przy okazji koncertów trafniejszy). Obok Pianohooligana grają Ekwadorczyk Daniel Toledo na kontrabasie, też reprezentant roczników 90., i Paul Svanberg ze Szwecji na bębnach. I kompozycje tego pierwszego warte są uwagi, choć Pianohooligana słyszałem już w ciekawszym i lepiej utrzymującym uwagę przy kolejnych odsłuchach repertuarze (mam na myśli szczególnie jego najlepszą jazzową płytę, Bukoliki High Definition Quartet). To jest dla Orzechowskiego moment w karierze, gdy najmocniej może przemówić do szerokiej publiczności, trochę jak Leszek Możdżer – w pozytywnym sensie tego porównania, bo Orzechowski zostaje przy stylu gry bardziej powściągliwym i zwartym rytmicznie, który bardziej by mi odpowiadał. Więc poszerza widownię, ale w sposób godny. A Atrium (w roli Manfreda Eichera tym razem – wyjątkowo – Michał Kupicz) słuchałbym dalej raczej dla świetnego zespołowego grania w Tawny niż dla rozpoetyzowanego fortepianowego wstępu w utworze Noa. Słuchałbym, gdyby nie to, że tego materiału do słuchania więcej.

Być może na mój stosunek do tria Daniela Toledo wpłynęła konkurencyjna płyta na talerzu mojego odtwarzacza, czyli We Know Not What We Do (Intakt) kwartetu Amok Amor, w ramach którego
kreślą skomplikowane rytmiczne figury z zapamiętaniem godnym najdzikszych wykonań utworów muzyki współczesnej osoby następujące: Christian Lillinger, Peter Eldh, Wanja Slavin i przede wszystkim Peter Evans. Pół składu z kapitalnym perkusistą Lillingerem pochodzi z Niemiec (nagrywali m.in. dla Clean Feed), basista ze Szwecji, ostatnia ćwiartka to oczywiście fenomenalny amerykański trębacz, którego nawet ja, choć jazzem i improwizacją zajmuję się tutaj raczej okazjonalnie, już miałem okazję przedstawiać. Jeśli kogoś nie zmiecie młócka Lillingera i Evansa w dialogu z figlarnie skaczącym po interwałach tandemem Slavin-Eldh w końcówce pierwszego na płycie utworu Pulsar, to pewnie dotrze bez trudu do końca. I pewnie całość tej wściekle poszarpanej rytmicznie, ale zarazem lekkiej i lotnej płyty zrobi na nim niemałe wrażenie. Aha, sa polskie koneksje – Wanję Slavina, który na wklejonym wyżej koncercie ma kilka rozbrajających techniką momentów, uczył się gry od Leszka Żądło.

Dorzucę dziś jeszcze trzeci album, bo co mi tam (jestem szalony). Dużo tego wychodzi, a nadrobiłem siódmy odcinek serii Spiritual Jazz, czyli serii kompilacji z jazzem uduchowionym, a czasem nawet rozmodlonym. Podtytuł: Modal, Esoteric & Progressive Jazz Inspired by Islam 1957-1989, co właściwie mówi prawie wszystko, więc mógłbym was zostawić w spokoju z płytą wytwórni Jazzman. Ale oni sami nie zostawiają nas w spokoju z samą playlistą, tylko starają się za jej pomocą opowiedzieć historię muzułmańskich wpływów w bluesie, a potem w jazzie (włącznie z brawurową, ale ciekawą tezą, że słowo „jazz” w istocie mogło się wziąć z arabskiego „jass” – dotykać, poznawać, próbować). To nas prowadzi w stronę samej muzyki, od bardziej znanych wykonawców, jak saksofonista/flecista Yusef Lateef, perkusista Kahil El’Zabar (i jeszcze parę postaci związanych z nurtem AACM) czy ceniony jako sideman Sahib Shihab, również grający na saksofonie i flecie, po zapomniane postaci w rodzaju Emmanuela Abdula-Rahima (świetna Kalahari Suite). Naleciałości arabskie obecne w tej muzyce łączą się często z wpływami latynoskimi czy afro-kubańskimi, a efekt bywa bardzo intrygujący, rzadko otwarcie religijny (choć pojawiają się ty takie tytuły jak All Praises to Allah – chwała Allahowi), a same nagrania zdradzają wiek archaicznymi, ale przy tym prostymi i skutecznymi metodami nagraniowymi – jak w rozpoczynającym całość utworze saksofonisty Maurice’a McIntyre’a, który przybrał w końcu imię Kalaparusha Ahrah Difda. Opracowanie kompilacji i układ utworów są bezbłędne – jak to w wypadku wytwórni Jazzman. Jedyne, czym ryzykujecie, to późniejsza konieczność dokupienia sześciu pozostałych woluminów serii, wśród których znajdziemy zarówno płyty lepsze, jak i nieco słabsze – tę lokowałbym blisko środka stawki.