MeToo, wersja brutalna

Jesteśmy okropnie anglocentryczni, skoro rozmowa o Weinsteinie zagłuszyła u nas chyba jednak mocniejszą sprawę z Francji. Uświadomiłem to sobie, gdy mi red. JH przywiózł z Paryża nowy album Betranda Cantata. Tak, tego od zabójstwa Marie Trintignant. Jego historia – włącznie z kontrowersjami, jakie wywołuje dziś – zjada na śniadanie rewelacje o Weinsteinie i sprawia, że rozmowa o Kevinie Spacey staje się opowiastką dla guwernantek. Nie widzę dziś mocniejszego niż Cantat przykładu klasycznego dylematu: czy da się słuchać ogromnie zdolnego artysty, który wyrządził innym ogromnie dużo zła? Bo jest to przy tym ciekawszy artystycznie przypadek niż większość opowieści z Hollywood.

Sprawę z Wilna pamiętam dobrze, bo pisałem na jej temat duży tekst. Rok 2003, najsłynniejszy francuski rockman porównywalny – trudno się zestawia francuską scenę rockową z którąkolwiek – może z Kazikiem Staszewskim, a z nim Marie Trintignant, aktorka, córka słynnego Jean-Louisa. Noir Désir to zapewne rockowy numer jeden pokolenia dzisiejszych czterdziestoparolatków nad Sekwaną, zespół znany – i lubiany – również w Polsce. Raczej alternatywny, niezależny, mocno lewicowy, antyglobalistyczny, mocno związany z regionem Bordeaux. „Wydawało się nieprawdopodobne, żeby ten człowiek był zdolny do takiej przemocy” – pisał wtedy o Cantacie jeden z cytowanych przeze mnie francuskich dziennikarzy.

Cantat odwiedził Marie na planie w Wilnie. Dostała esemesa od swojego ówczesnego męża (Samuel Benchetrit, byli już wówczas w separacji), co sprowokowało awanturę. Oboje byli pod wpływem. Cantat uderzył aktorkę. Uderzyła głową o kaloryfer, jak utrzymywał później Cantat. Gazety francuskie pisały o obrażeniach „charakterystycznych dla ofiar ciężkich wypadków motocyklowych, które nie używały kasku”, wokalista zawiadomił pogotowie, ale zbyt późno. Najpierw zadzwonił do brata Marie, który przyjechał, ale nie zauważył, że Marie jest nieprzytomna – myślał, że zasnęła. Zmarła po kilku dniach, przewieziona w śpiączce do kliniki pod Paryżem. Cantata sąd skazał na osiem lat więzienia, karę odbywał najpierw na Litwie, później we Francji, gdzie zwolniono go warunkowo po czterech latach. Już po zwolnieniu Cantata z więzienia rozsypała się grupa Noir Désir, ale wydarzyła się rzecz znacznie gorsza.

Wielką pomoc podczas procesu, pobytu w więzieniu (już w pierwszych dniach dwukrotnie próbował odebrać sobie życie), a później po zwolnieniu warunkowym artysty okazała mu jego była żona Krisztina Rády. Węgierka z pochodzenia, niezwykle miła osoba, którą miałem okazję poznać podczas prac nad sezonem polskim w Francji. Takie przyjaźnie zapamiętuje się na długo. Dla Rády jednak związek, a później przyjaźń z wokalistą nie skończyła się dobrze – w roku 2010 popełniła samobójstwo, list pożegnalny nie został wprawdzie upubliczniony, ale w prasie pojawiły się głosy rodziny zmarłej, a później także członków zespołu na temat tego, że Cantat mógł podnosić rękę także na Rády.

Opinia publiczna we Francji, już wtedy mocno podzielona w sprawie lidera Noir Désir, spolaryzowała się jeszcze bardziej, gdy w październiku ubiegłego roku najważniejszy popkulturalny magazyn wydawany w języku francuskim, „Les Inrockuptibles”, pokazał Cantata na okładce i wydrukował jego zwierzenia zapowiadające nowy album. Wprawdzie okres warunkowego zwolnienia dawno już się skończył, to jednak prasa zadawała pytanie o ty, czy wolno w ten sposób promować wizerunek skazanego zabójcy. Oliwy do ognia dodał fakt, że na płycie dodanej do tego wydania „Les Inrocks” znalazł się jeszcze utwór francuskiego rapera Orelsana z bardzo mocnym tekstem Mais ferme ta gueule, ou tu vas t’faire Marie-Trintigner (Zamknij się, zanim zrobią ci Marie Trintignant). Były odgłosy oburzenia – jak ten reżysera Matthieu Kassovitza: To nie ten sk…, który pobił na śmierć córkę mojego przyjaciela? Były też pomysły wycofania nakładu nowej płyty, przygotowywanej wówczas do wydania. Okładka doczekała się reakcji na poziomie rządowym, Marlene Schiappa, sekretarz ds. równego traktowania napisała na Twitterze: W imię czego mamy znosić promocję człowieka, który zamordował Marie Trintignant?

Odpowiedź redakcji przyszła w kolejnym numerze, w postaci wstępniaka: Dziennikarstwo nie jest tylko gestem unoszenia lub opuszczania kciuka. A historia Bertranda Cantata była częścią historii „Les Inrockuptibles” od lat 80. Noir Désir byli jedną z grup budujących tożsamość naszej gazety. (…) To dlatego uznaliśmy, że mamy prawo (…) oddać głos Cantatowi. Zarazem jednak przeprosili wszystkich urażonych gestem. Trudno się z tym jednocześnie nie zgodzić i zgodzić w całej rozciągłości. Owszem, postawa moralna dziennikarza to nie tylko wskazywanie, że to cacy, a to be. Choć przyzwyczailiśmy się, że na kolumnach kulturalnych unika się tak trudnych tematów. Z drugiej strony – nikt nie daje magazynowi muzycznemu większych praw tylko dlatego, że kiedyś Cantata uczynił gościnnym redaktorem prowadzącym jednego z wydań. Gra mocną treścią, która – nie da się tego wyprzeć – służy także przyciągnięciu uwagi, to gra niebezpieczna. „Les Inrocks” tę grę przegrali, publikując dodatkowo wydanie z Cantatem dokładnie w momencie wybuchu afery z Weinsteinem i początku fali #MeToo.

A jeśli zapomnieć o aferze z gazetą, to co zostaje z albumu Cantata? Zadziwiająco dużo. To porządnie zbudowana rockowa płyta, trochę odchodząca od gitar i stylu Noir Désir (nie tak bardzo jak w kameralnym duecie Cantata z Pascalem Humbertem, Detroit, ale ciekawiej) – w stronę syntezatorów, wzbogaconych w kilku nagraniach partiami trąbki Erica Truffaza. Kluczową poza autorem piosenek postacią jest tu klawiszowiec i współproducent Bruno Green. A bardziej rozbudowany skład – z sekcją smyczkową – pojawia się w utworze L’Angleterre, jednym z kluczowych – złośliwej krytyce Anglii po brexicie. Smyczki są tu częścią aranżacji, która jest ewidentnym, dobrze zamierzonym cytatem stylistycznym z Beatlesów.

Teksty Cantata pełne są mocnych, dość brutalnych wyznań (tytułowe Chuis Con można przetłumaczyć jako Jestem ch…m), w których jednak wokalista zdaje się trochę – subtelnie, ledwie zauważalnie – retuszować swój wizerunek. Słychać tu frazy o odzyskanej miłości do życia, świat dookoła spotyka krytyka bardziej zajadła niż to, co artysta jest skłonny zarzucić sam sobie. Wyraźna wydaje się fascynacja Cantata tym, co robi inny kontrowersyjny (choć oczywiście w znacznie mniejszym stopniu) i szczery artysta współczesnej sceny, czyli Mark Kozelek jako Sun Kil Moon. Tytułowe Amor fati to strumień świadomości, rapowany, wyraźnie zainspirowany działaniami Amerykanina. Są w tym pomysły, jest różnorodność, są wreszcie emocje stawiające te płytę daleko od albumów wymuszonych czy wykalkulowanych. Zarazem jednak rozumiem tych wszystkich, którzy przypominają na każdym kroku Marie Trintignant (choć mało kto wspomina o osieroconych dzieciach). Chciałoby się słuchać Cantata, choćby nie chciało się go znać. Ale sam ani razu nie przesłuchałem Amor fati, nie przypominając sobie Krisztiny Rády. To takie MeToo, tyle że w wersji naprawdę brutalnej.

BERTRAND CANTAT Amor fati, Barclay 2017