Drumo, drumo i jeszcze raz drumo

Słuchałem tego zupełnie bez przygotowania, więc ze zdziwieniem liczyłem perkusistów: jeden, dwóch, trzech. A właściwie powinienem liczyć inaczej: unu, du, tri. Bo kluczem do tej perkusyjnej płyty jest język esperanto, z czego zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, gdy spróbowałem się wczytać w listę płac. Wszędzie drumo – jak „perkusja”. Aż się zawstydziłem, gdy musiałem sprawdzić, w jakim to języku. A przecież do warszawskiej siedziby Polskiego Związku Esperanto mam tak blisko, że mógłbym jego pracowników spotykać, wychodząc rano po chleb (pano). I pewnie minęlibyśmy się dodatkowo gdzieś w okolicy ul. Zamenhofa. Którego osoba nadaje zresztą sens trudnej rynkowo dacie premiery albumu supergrupy Rito – 15 grudnia to dzień urodzin Ludwika Zamenhofa właśnie. Nie wiem nawet, czy to było zamierzone, ale żeby tę premierę polubić, nie trzeba tak znowu dużo wyjaśniać.

Rito to w esperanto „rytuał”. Tytuły utworów i dokładny zestaw instrumentów proszę sobie przełożyć we własnym zakresie. Ja tylko przedstawię personel. Na różnego typu perkusji grają Kuba Staruszkiewicz (znany m.in. z Pink Freud), Michał Gos (przede wszystkim z różnych bandów okołojassowych) i Jacek Stromski (kiedyś w Aptece, ostatnio choćby na płycie zespołu Ortalion), więc – jak zaryzykowałem na Facebooku – wasz ulubiony perkusista z dużym prawdopodobieństwem już tu jest. Całą resztę przestrzeni wypełnia jedyny znany mi polski gitarzysta, który potrafi wypełnić dowolną przestrzeń, czyli Piotr Pawlak, który niedawno przypomniał się w składzie Łoskotu i którego dziś łatwiej dziś chyba znaleźć w studiu niż na scenie, ale przez lata był ze swoją efektowną grą stałą częścią koncertowego krajobrazu sceny trójmiejskiej. Tu – jak przyzwyczaił nas wcześniej – kreuje rozległe soundscape’y, przetwarzając mocno brzmienie gitary za pomocą elektroniki – słychać, że ta daje dziś większe możliwości niż w czasach pamiętnych koncertów Kur i Łoskotu.

Dobra atmosfera tej trójmiejskiej sceny najwyraźniej wciąż sprzyja muzykom, bo cały ten materiał – nagrany ponad 2 lata temu na koncercie w Sopocie (i wydany dzięki sprzyjającemu klimatowi paru trójmiejskich instytucji) – imponuje synergiczną wręcz współpracą muzyków w budowaniu atmosfery i kontrolowaniu dynamiki, co w takiej opowieści o rytuale wydaje się istotne. Paradoksalne wręcz jest to, że perkusji jest dużo, ale nigdy zbyt dużo. A dynamiczna konstrukcja najlepszych fragmentów – trójki (Urbo) i piątki (Fino) – nie opiera się na jednym prostym crescendo, tylko na paru zgrabnych kulminacjach z przełamaniami nastroju. Transowość wsysa tu więc i hipnotyzuje, ale co kilka minut przenosi też na nowy poziom. Muzycy mówią do nas tym samym językiem, który – jak esperanto – szuka jakiegoś wspólnego mianownika, pozostaje zrozumiały, choć zarazem nieco dziwny. Trochę daleki, a trochę bliski – dokładnie jak Zamenhof to wymyślił. W paru momentach – szczególnie na początku płyty – zahacza o wizje muzyki z „Czwartego Świata” (Eno, Byrne, Hassell – wiadomo), ale ostatecznie okazuje się wyprawą w krainę rytmu, w której nie jest najważniejszy cel, ukryte konteksty i znaczenia, tylko sama podróż. Czyli vojaĝo.

RITO Rito, Nasiono Records 2017, 7-8/10