Recepta na minimazal

Nowy album Artura Maćkowiaka to prawdopodobnie najbardziej instant-classicowa płyta (nie myślałem, że kiedyś będę używał takiego określenia, właściwie komplementu), jaka w tym roku wychodzi poza wytwórnią Instant Classic. Nie wiem, czy pisać to jako lekki zarzut pod adresem IC (że nie wydali), czy pod adresem samego artysty, którego łączy z IC wiele – przede wszystkim jako członka kolektywu Innercity Ensemble – ale który lubi być zależny tylko od siebie. Być może jakieś szanse w ten sposób zaprzepaścił, bo jeśli chodzi o działalność solową jest – będę się upierał, jak zawsze zresztą się upieram (i jak zawsze upieram się w wypadku Maćkowiaka) – jednym z mniej docenionych artystów krajowej sceny alternatywnej. A być może wręcz przeciwnie – bo jest też na tej scenie jednym z twórców najbardziej wiarygodnych i rozwijających własny język.

Ostatnio chwaliłem Maćkowiaka (niegdyś członka Something Like Elvis i Potty Umbrella) za płytę duetu Tropy, wcześniej za solową If It’s Not Real, której recenzję dokleiłem wtedy do opisu nominacji do Fryderyków, stąd wiem, że wyszła mniej więcej w tym samym okresie roku. Ale każda płyta tego gitarzysty poruszającego się stylistycznie w okolicach muzyki repetytywnej i post-rocka zasługuje na wzmiankę osobną, więc zaryzykuję i sprawdzę, ilu nowych słuchaczy zdążył sobie zjednać wśród moich czytelników.

Na Iconic Rapture po raz kolejny proponuje płytę dopracowaną pod względem brzmieniowym i na poziomie kompozycji, które mieszczą się w szeroko rozumianym nurcie post-rocka i polskiego minimazalu, jak można by było nazwać tę krzyżówkę wpływów minimal music i niezal-rocka. To byłby termin na tyle poręczny, że minimazal brzmi jak nazwa leku na receptę, a nowa płyta Maćkowiaka ma działanie dość kojące, może nawet lecznicze. A przynajmniej psychodeliczne. Słychać to już w punkcie wyjścia – powolnym i posępnym arpeggiu syntezatorowym, które brzmi niczym intro krautrockowej płyty z lat 70. I zapętleniach kojarzących się dziś w sposób naturalny choćby z działaniami Lotto.

Maćkowiak nie tylko gra na prawie wszystkich instrumentach (wyjątek zrobił tym razem dla Jerzego Mazzolla), ale tym razem także śpiewa – z efektem może nie imponującym, ale przynajmniej ciekawym i odświeżającym formułę. No i wprowadził te wokale w sposób trzymający suspens, a zarazem znów bardzo samowystarczalny. Trochę tylko zbyt mocno je chowa. Szczególnie w poetyckim utworze Taniec zgubionego dźwięku, gdzie Jerzy Mazzoll na chwilę przejmuje pozycję lidera, doskwiera niezrozumiałość tej wokalnej partii, którą już kilka tygodni temu Bartosz Nowicki (że tak sobie poodbijamy linki, jak to ludzie pracy przy maszynie) celnie zestawił z wokalami Kuby Ziołka, skądinąd też często kamuflującego swój głos wśród innych instrumentów.

Jedyne, co mi czasem u Maćkowiaka przeszkadza, to okładki płyt, za mało wyróżniające jego albumy spośród innych. Panowie z Instant Classic wiedzieliby, co z tym zrobić. Z drugiej strony – projekt okładki Iconic Rapture i tak jest pod tym względem zasadniczym krokiem do przodu. Przypomina, że mamy do czynienia z gitarzystą, ale że te formy gitarowe zakładają różnego typu zapętlanie motywów. W każdym razie wiecie, gdzie stawiać na półce – jeśli macie na niej choć trochę miejsca w bezpośrednim sąsiedztwie minimazalu*, prawdopodobnie czeka właśnie na (dostępne bez recepty) albumy Maćkowiaka.

ARTUR MAĆKOWIAK Iconic Rapture, Wet Music 2017, 7-8/10

*dla osób uczulonych jest już zamiennik o podobnych właściwościach: repetytyna