Depesze już nie cieszą się ciszą

To bajka o zespole, który w młodości miał idealistyczny pogląd na świat i odwagę, by go wyrażać. Później nauczył się, że jeśli schowa do kieszeni poglądy, a pozostawi wrażliwość, pokocha go jeszcze szersza publiczność. Wyjęcie bólu, grzechu i wstydu jako abstrakcyjnych obrazów podbijanych coraz bardziej mroczną muzyką oraz kontrastową oprawą stałego grafika i fotografa było strzałem w dziesiątkę, czyniło z tej grupy bezpieczny przedmiot kultu istniejący pod wieloma względami niezależnie od świata zewnętrznego, stylistycznie też będący bardzo osobnym bytem. I gdyby nagle świat zewnętrzny nie wjechał z impetem w rzeczywistość muzyków, idylla bólu i zgorzknienia trwałaby w najlepsze. Zdesperowani, zaczęli się zastanawiać, że może wypada się opowiedzieć. A ponieważ opowiadają się wszyscy, uznali, że może nawet będzie stosunkowo bezpiecznie. Oto bajka o grupie Depeche Mode i ich nowej płycie Spirit.

O paradoksach korzeni Depeche Mode i o tym jak zespół ukształtowany przez chrześcijańskie wspólnoty i lewicowy bunt brytyjskiej prowincji został po latach okrzyknięty – trochę prowokacyjnie – ulubionym zespołem „alternatywnej prawicy”, piszę w najnowszym numerze POLITYKI. Cała awantura z liderem alt right Richardem Spencerem nie mogła mieć już wpływu na album. Ten zbudowany jest raczej na emocjach – niepewności, strachu, może i obrzydzeniu – związanych ze zwycięstwem populistycznego Donalda Trumpa i Brexitem, czyli tym, co działo się ostatnio w dwóch prywatnie najważniejszych dla DM krajach: Wielkiej Brytanii i USA. Spencer zrobił tylko to, co jest specjalnością alt right – strollował członków swojego ulubionego zespołu, zmuszając go do reakcji. Efektem jest to, w jaki sposób i z jaką emocją muzycy rozwijają teraz w wywiadach myśli zawarte w tekstach.

Emocje i teksty to więcej niż połowa wartości płyty Spirit, która w całości obudowana jest tezą o utracie ducha rewolucji, na różnych planach, bo pojawiają się tu zarówno wątki ekonomiczne (Poorman, który złośliwie można skomentować jako efekt imperialnych planów koncertowych DM i cen biletów), jak i te dotyczące tzw. ogólnej kondycji ludzkości. Uparcie mówiąc o sobie, że są futurystami, członkowie grupy podpisywali się jasno pod oświeceniowym, humanistycznym sposobem myślenia. W tej chwili przemy raczej ku stereotypowo rozumianemu średniowieczu, a teksty na Spirit chcą to już nawet nazywać nową epoką jaskiniową. A patriotyzm w wydaniu XXI wieku – patriotyczną narkomanią. Wróżą lincze, wracają do religii jako dokonującej wybory za jej wyznawców. To wszystko dość mocne słowa – jak na bezpieczny zespół, który nauczył się perfekcyjnie nagrywania płyt może nie zawsze wielkich, ale przyzwoitych i niezrażających swoich legendarnych fanów. Mamy przeje…ne – podsumowuje Gore w końcowym utworze Fail – i jest to pierwszy przykład zastosowania słowa fuck w liryce grupy Depeche Mode.

Najbardziej bawią mnie w tym kontekście komentarze fanowskie – na szczęście w ewidentnej mniejszości – że zawsze byli lewicowi, ale na szczęście nie wpłynęli na moje poglądy. Komentarze w rodzaju Te brody pasują do cen biletów na ich koncert w Polsce nie bawią mnie już wcale, bo przypominają, że niektórzy spośród fanów mieliby więcej tematów do dyskusji przy piwie ze Spencerem niż z Gore’em czy Fletcherem. O ile w ogóle nie żyją w błogiej ignorancji spraw dotyczących zewnętrznego świata, ekscytując się bólem własnej egzystencji. I robiąc to, o czym mówi tekst największego przeboju DM, czyli ciesząc się ciszą.

Nie słychać na Spirit wielu nowych pomysłów muzycznych – są stałe elementy, choćby w krzykliwym Scum, które wydaje się kontynuacją mocniejszego i bardziej agresywnego nurtu znanego z Barrel of a Gun. Albo w You Move, które jasno odwołuje się do estetyki brzmieniowej Kraftwerk. I nawet nawiązanie do afroamerykańskiej tradycji w utworze singlowym jest tematem już mocno wyeksploatowanym, choć – trzeba przyznać – ewidentne odwołanie się do metafory gospel train robi wrażenie. Cała partia tekstu The train is coming / Get on board to przeklejona z murzyńskiej tradycji figura pociągu, który niesie wyzwolenie. Jak w kodzie związanym z XIX-wieczną „podziemną koleją” – Undeground Railway, systemem miejsc i osób pomagających niewolnikom w ucieczce. Również dlatego singiel jest w pewnym sensie „większy” niż sama płyta, na której nawet fanów mogą spotkać drobne zawody – choćby w postaci słabszych niż zwykle utworów śpiewanych przez samego Gore’a (szczególnie Eternal).

Muzycznie potęga DM zbudowana jest na dwóch odkryciach: pionierskiej sile samplingu w muzyce pop (to lata 80.), a później coraz częstszym włączaniu do muzyki elektronicznej elementów bluesa i gospel, którymi fascynował się właśnie Gore. To oczywiście dawne rewolucje, po których dziś zostało niewiele, od jakiegoś czasu jednak widać, że Gore postanowił pokazać DM jako zespół, który od zawsze stał po stronie analogowych syntezatorów – i to jest ta strona brzmienia, na którą kładzie akcent. Podobnie jak na płycie Delta Machine. Wciągnięcie do współpracy Jamesa Forda było pod tym względem logiczne i uzasadnione, ale Ford okazuje się nie dość radykalnym, wyrazistym partnerem, żeby realnie zmienić estetykę zespołu. Chociaż na pewno nie zaszkodził, czego efektem spójność brzmieniowa płyty.

Mam wrażenie, że jedno, czego grupie Depeche Mode zawsze brakowało, to poczucie humoru. Dlatego tak trudno im przychodzą i trudne do odczytania mogą być próby zdystansowania się przez muzyków do samych siebie. Wyrazisty, ale jednostajny pod względem pomysłów Corbijn ze swoją stroną wizualną też w tym nie pomaga. A wydaje mi się przynajmniej – jako fanowi oblicza zespołu z lat 80., później już raczej obserwatorowi – że chęć złapania takiego dystansu na Spirit dostrzegam. Choćby w So Much Love. I na poziomie muzyki, i tekstu (There’s so much love in me), który ma nawiązywać do idealistycznego spojrzenia na świat Johna Lennona (tak tłumaczy to Gahan w wywiadzie dla „Billboardu”), a śpiewany tym tonem i w takiej aranżacji sprawia wrażenie autoironii. Gdyby przyjąć wariant dystansu, cała ta nieudolna stylizacja na Marksa i Engelsa w wideoklipie Where’s the Revolution może oznaczać nie jakieś tam wspieranie czy krytykowanie politycznych rewolucji, tylko coś innego. Mrugnięcie okiem: to zespół z tak długą brodą, że zapomnieliśmy, czym był na początku. Ba, sami jego członkowie zapomnieli, kim kiedyś byli. A jako zwolennik tego progresywnego oblicza wczesnego Depeche Mode byłbym zadowolony już z tego, że taka refleksja w ogóle mogła im przyjść do głowy. I w sumie dlatego przy obcowaniu ze Spirit – płytą pełną rożnych problemów (jednym z nich, jeszcze niewspomnianym, jest mocny początek i dużo słabsza końcówka) zadowolenie jednak bierze we mnie górę.

DEPECHE MODE Spirit, Columbia 2017, 7/10