Siedziałem z najlepszymi

Prawie wszyscy już zdążyli napisać o swoich spotkaniach, zażyłości, o tym, jak dobrze znali i rozumieli zmarłego przed dwoma dniami Wojciecha Młynarskiego. To dość naturalne zjawisko, które potęgują w takich smutnych momentach media społecznościowe, ale i fakt, że w naszym klimacie bohaterowie w rodzaju Młynarskiego – czyli wybitni ludzie słowa, godni pucharów, czarnych pasów i Zasłużonych dla Polszczyzny – są jednocześnie ludźmi przystępnymi, łatwymi do spotkania, zobaczenia, dotknięcia. Pomyślałem więc – i chciałem im ten wpis zadedykować – o wszystkich niemych wielbicielach, którzy tylko stali lub siedzieli obok mistrza. A ja miałem okazję – tu już się będę chwalić, ale blog w sumie z definicji jest o sobie – siedzieć z najlepszymi.

Najpierw z Agnieszką Osiecką – na kanapie w redakcji „Ex Librisu” na Obrońców, gdzie pojawiłem się 23 lata temu jako student zaproszony do pisania. To był pewnie maj, pachniała Saska Kępa, a ja za bodaj drugim czy trzecim przyjazdem do redakcji – szóstka w totka, czarny pas, puchar mistrzów – wylądowałem na kanapce obok stałej autorki, Osieckiej. Właściwie dotarło do mnie, że to ona, dopiero po chwili. A że, jak pamiętam, dość złośliwie, choć i celnie odnosiła się do jakichś autorów, byłem kompletnie sparaliżowany – jako autor jednego tekstu na łamach, nikomu z twarzy nieznany absolwent I LO w Wołominie (które podobno ma szansę upaść przy okazji aktualnych zmian w oświacie), czekałem tylko na brutalny werdykt Osieckiej: A ten Chaciński? Skąd wyście go wzięły? Właściwie to chyba nawet mi się to potem śniło. I fakt, że dziś piszę cokolwiek, jest tylko efektem tego, że się na werdykt nie doczekałem.

Było to więc wydarzenie, które wspominam z mieszanymi uczuciami. Niby obok siedziała najważniejsza polska autorka tekstów piosenek, a ja milczałem, z głupkowatym uśmiechem na twarzy i kłębkiem tragicznych scenariuszy w głowie. Niby tragicznie, bo poprzednie pokolenie młodych autorów mogło sobie z wybitną autorką porozmawiać. Ale kompletnie bez sensu z punktu widzenia tego, że następne pokolenie młodych autorów nie mogło już nawet posiedzieć.

Ponieważ polszczyzny uczyłem się w znacznej mierze na piosenkach, podobnie mityczną postacią był dla mnie wtedy Wojciech Młynarski. Do tego samego „Ex Librisu” zaniosłem na przykład – i jeszcze opublikowałem – swoje tłumaczenie piosenki Borisa Viana Dezerter. A zaniosłem tylko dlatego, że byłem bezczelnym ignorantem, który nie wiedział (uświadomił mi to znajomy parę lat później), że przekładu Dezertera dokonał wiele lat wcześniej Młynarski. I na tym przykładzie zrozumiałem właściwie, czym się przekład literacki różni od prostego tłumaczenia. Ja zarywałem noce, żeby linijka po linijce Viana odtworzyć, a Młynarski go napisał od nowa w taki sposób, że (tak się wydawało) nawet się przy tym nie spocił. To – poza wszechobecnym szacunkiem dla każdego człowieka, kapitalną dykcją i niezwykłym słuchem językowym – była dla mnie cecha jego tekstów. Podobnie jak robienie z małych, banalnych, nudnych nawet sytuacji wydarzeń wielkich, doniosłych, o niemal filozoficznym wymiarze. I to wszystko miałem to w pamięci, gdy za drugim razem siedziałem obok mistrza, jakieś siedem lat później – wtedy już pracowałem w redakcji „Machiny” na Śniadeckich – w porze obiadowej:

Moja historia wygląda tak:
Poszedłem kiedyś do baru Smak

Nie, nie – zaraz, wróć! Ten bar, przy ulicy Lwowskiej w Warszawie, nazywa się przecież Przysmak. W sumie szkoda, bo rym byłby lepszy, chyba bardziej w Młynarskiego. Za to bar już nie. No więc moja opowieść wyglądała tak (ryzykuję, ale w sumie tak to jest, jak człowiek całe życie próbuje pisać i mówić Młynarskim):

Zwykła historia, każdy to przyzna.
Wybrałem się raz do baru Przysmak,
Gdzie i Młynarski miał zwyczaj wpadać.
Wziąłem leniwe, patrzę, gdzie siadać…

Lecz w tym tkwi baru firmowy znak:
Jeść dają dobrze, więc miejsca brak,
A wolne było, gdzie jadł kotleta
Polski satyryk oraz poeta.

Tak w prosty sposób i bez zaproszeń
Mruknąwszy tylko: dziękuję, proszę,
Wzrok znad leniwych wznosząc z oporem,
Spożyłem obiad z wielkim autorem

A że to wielki mistrz małych spraw
Nie było selfie, podpisów, braw
Zjedliśmy w ciszy i ze spokojem:
Dwóch ludzi, którzy robili swoje.

Poznałem mistrza! – mógłbym gardłować,
Lecz w gardle by mi ugrzęzły słowa.
Nie po to wtedy siedziałem cicho,
Żeby się dzisiaj unosić pychą.