Był Chuck, teraz jest tak

Chciałbym, żebyście dziś na chwilę odłożyli rock’n’rollowe wspominki i posłuchali pewnej płyty. Bo tak, wiem, my wszyscy z Chucka Berry’ego. My wszyscy z energii muzyki rozrywkowej nowej generacji, której stara generacja nie znosiła. A która powstałaby, choćby nawet tego jednego Berry’ego – jakkolwiek ogromnie ważnego i zasłużonego – nie było na scenie. Należy mu się szacunek, ale czasy są inne i rock’n’roll (którego śmierć ogłaszają zresztą od roku od 1959 r., regularnie) w znacznym stopniu się zdewaluował. Choćby jako męska siła. Bo ten w klasycznej formule był może gatunkiem pełnym Afroamerykanów, w dużym stopniu odpowiedzialnych za prawzorce tej muzyki, za to dość łatwo zauważyć, że brakowało w dawnym panteonie sławy rock’n’rolla miejsca dla kobiet, którym pozostawała rola piszczących i rzucających bielizną fanek lub sprzątaczek doprowadzających do ładu scenę po koncercie. Tamto pokolenie walczyło wprawdzie z cenzurą obyczajową i mieszczańską moralnością, ale prowadziło rewolucję w imieniu mężczyzn – takie czasy. Nie wypada dziś może wypominać Berry’emu (więcej o jego życiorysie w tekście Marty Wróbel) szczegółów seksualnych ekscesów i afery z kamerami wideo w damskiej toalecie, ale nawet na planie czysto muzycznym cały ten męski klimat wokół ówczesnego grania mocno się zmienił. Dlatego w ostatnich sezonach znajdziecie bez liku płyt wypłakujących się (i topiących smutki w autotunie) mężczyzn, a gniew i buntowniczą energię częściej usłyszycie u kobiet.

Hurray For The Riff Raff nie należy do grup szczególnie znanych w Polsce. Nazwisko kierującej nim Amerykanki o portorykańskich korzeniach – Alynda Mariposa Segarra – mówi słuchaczom pewnie jeszcze mniej. A jeśli już, to najwyżej tym mocno zainteresowanym sceną Americana. Tymczasem jej najnowszy album każe ją wpisać do szeregu autorek mocnych płyt koncepcyjnych z ostatnich lat, które wylicza się już w większą łatwością: Anais Mitchell, Matana Roberts, Janelle Monae, Jenny Hval, Solange. A można ją właściwie zacząć wpisywać w okolicach PJ Harvey czy Courtney Barnett, które w ostatnich sezonach robiły za siłę rock’n’rolla, czy może raczej – biorąc pod uwagę jakość ich propozycji – za jego mózg. The Navigator jest płytą inną niż poprzednie, wymaga trochę czasu, ale w zamian wywołuje podziw dla swojej koncepcji, różnorodności, dopracowania i emocji. Między innymi dlatego, że Segarra, która opowiada na płycie własną historię dziecka ulicy ubraną w fabułę o wymyślonej Navicie Milagros Negron, (która od odrzucenia własnych korzeni przechodzi do fascynacji nimi i w trudnym politycznie momencie krzyczy o uwagę dla kolejnej mniejszości) bierze tu z dobrze znanej sobie amerykańskiej tradycji to, co najlepsze, przyswajając wpływy rocka, ale zostawiając zarazem przerośnięte rock’n’rollowe libido gdzieś na marginesie.

Ta różnorodność może sprawić pewien kłopot – szczególnie dotychczasowym fanom Segarry jako akompaniującej sobie na banjo folkowej wokalistki. Tutaj usłyszą, jak o mieście śpiewa w najlepszym stylu Lou Reeda (Living in the City), jak poszerza aranżacje o sekcję smyczkową (Nothing’s Gonna Change That Girl, później główny temat The Navigator), jak subtelnie włącza opowieści o przemianie świadomości młodej dziewczyny elementy jej rdzennej kultury (w Rican Beach), jak zgrabnie wreszcie lawiruje wokalnie między country’ową Stevie Nicks a mocną stylistyką Fiony Apple. Bo na koniec, sprawnie wykorzystana, ta różnorodność okaże się największą zaletą albumu. Wychowana na musicalu Segarra (na The Navigator znajdziecie skądinąd amerykańskie marzenia prawdziwsze i lepiej zaśpiewane niż na ścieżce z La La Land) śpiewa w sposób dojrzały i fantastycznie pewny – co słychać w kulminacyjnym, nieco Beatlesowskim Pa’lante (tytuł od czasopisma drukowanego przez radykalną portorykańską organizację na Harlemie), z partią wokalną nagraną prawie bez studyjnego pogłosu. Skądinąd sposób, w jaki Paul Butler, odpowiedzialny za produkcję i kierownictwo muzyczne zespołu (znamy go z płyty Michaela Kiwanuki), zarejestrował ten album, jest kolejnym dowodem na to, że mamy nowego znaczącego bohatera wśród producentów. Bo po tej stronie konsolety – trzeba zaznaczyć – faceci się okopali i wciąż trzymają się mocno.

HURRAY FOR THE RIFF RAFF The Navigator, ATO 2017, 8/10